– … i pojedziesz jak dama, dobrze?
– Dobrze, panie – odparła.
– Będziemy cały czas koło ciebie i nikt nie wyrządzi ci krzywdy, rozumiesz?
– Tak, panie – powiedziała. – Ale co ja zrobię? Co ja zrobię, kiedy wszystkich zabili?
– Kto tu jest panem? – spytałem. – Kto włada tymi ziemiami?
– Pan hrabia – odparła.
– Jaki hrabia? – westchnąłem.
– Hrabia de Rodimond – zagryzła język, żeby sobie przypomnieć.
Nigdy w życiu nie słyszałem takiego nazwiska, ale nie było w tym nic dziwnego. Cesarz ostatnimi laty przyznawał tytuły hrabiowskie tak często, jakby je wyciągał z kapelusza. I teraz prawie każdy właściciel zamku oraz paru wiosek już mienił się hrabią lub lordem lub nawet księciem. Sam znałem książąt, którzy nie mieli nawet gotówki, by kupić drewno na zimę, ale za to z zapałem rozprawiali o rodowych koligacjach i szlachetnym pochodzeniu, a córki chętnie wydawali za majętnych mieszczan, pod warunkiem, że ci odpowiednio podsypali złotem. Więc pewnie de Rodimond należał właśnie do takiego pokroju ludzi.
– Wiesz, gdzie jest jego zamek? – spytałem.
– Dzień drogi stąd – powiedziała po chwili. – Trzeba iść wzdłuż rzeki.
– Dobrze – odparłem. – Umówmy się tak, Elisso. Kiedy pokażesz nam już wioskę i opowiesz o napadzie, pojedziemy do zamku twego pana, gdyż musi on dowiedzieć się o tym, co stało się na jego ziemiach. A ja poproszę, by znalazł dla ciebie pracę i dach nad głową w zamku. Dobrze?
– Och, dziękuję ci, panie – krzyknęła z prawdziwą radością w głosie i przycisnęła moją dłoń do ust.
Uśmiechnąłem się, bo lubię ludzi, którzy potrafią okazywać wdzięczność. Pogłaskałem ją po zmierzwionych włosach.
– Jedźmy więc – rozkazałem i wstałem z miejsca.
* * *
Do wioski Elissy dotarliśmy w kilka pacierzy. Osada leżała w rozszerzeniu rzeki i była typowa dla cesarskiego pogranicza – terenów niezbyt bezpiecznych, słabo zaludnionych, a zimą nawiedzanych przez hordy głodnych wilków, albo, co gorsza, wygłodniałe niedźwiedzie (jeśli ktoś był na tyle głupi, by je budzić z zimowej drzemki). Domy były solidnie zbudowane, wzniesione z potężnych bierwion. Budowniczowie wycięli jedynie niewielkie wyloty okienne i równie małe wyloty drzwiowe. Widać, że każdy z tych domów został przystosowany do tego, by mieszkańcy mogli łatwo obronić się przed niespodziewanym napastnikiem. Jakże inne to było od chatynek z darni i gliny, tak częstych w bezpiecznych okolicach Hezu, gdzie zimy były łagodne, a biskupi justycjariusze na gardle karali każdego, kto byłby skory do gwałtów lub rabunków.
Trupy leżały wszędzie. Przy studni i na progach domostw. Ktoś próbował uciekać do rzeki i leżał teraz na płyciźnie, z wybałuszonymi, omywanymi przez fale, oczami. Ktoś inny widać stawiał opór, bo miał jeszcze w ręku zakrwawioną siekierę o dwóch ostrzach. Nic mu to nie pomogło. Dwie kobiety leżały zwinięte w kłąb, jak porzucone szmaty, i widziałem, że do końca próbowały chronić dzieci. Jedno z nich miało oderwaną od tułowia głowę, drugie przytulało się do oberżniętego ramienia matki, a czaszkę strzaskał mu potężny cios. Tak mocny, że czaszka ta była tylko rudoczerwoną galaretą z wystającymi szpikulcami kości i szarymi naciekami rozlanego mózgu.
Widziałem wiele rzeczy w życiu. Widziałem ludzi umierających w salach tortur i ludzi smażonych na stosach, wdychających smród własnego, palonego tłuszczu. Widziałem spustoszone i spalone wioski. Widziałem, jak karze się buntowników i ich rodziny. Widziałem gwałty oraz rzezie. Ale ten widok był inny od wszystkiego. Dlatego, że ta masakra nie miała sensu. Kobietom i mężczyznom nie zdarto ubrań ani ozdób. Nie zabrano broni lub narzędzi. Nie widziałem śladów gwałtu, przesłuchań ani tortur. Wszystko wskazywało, że gromada napastników wdarła się do wioski i wymordowała mieszkańców dla czystej radości mordowania. Nie było im potrzebne nic, co mieli ci ludzie. Nie był to też sposób ich ukarania za jakieś winy. Buntowników karze się przecież w inny sposób. Zaskoczyło mnie tylko jedno. Dlaczego ciała napotkane w lesie zostały rozebrane, a tutaj wszystkie zwłoki nadal były w ubraniu? A może mężczyzna i kobieta w lesie zostali napadnięci, kiedy nago oddawali się cielesnym przyjemnościom? I dlatego nie znaleźliśmy ubrań? Tak czy inaczej, napastnicy nie byli wilkołakami. Wilkołaki nigdy nie używają broni. Ich przekonanie o tym, że są dzikimi zwierzętami nie pozwoliłoby im skorzystać z pałki, siekiery, czy włóczni. A na ciałach pomordowanych wyraźnie widziałem kłute, cięte oraz miażdżone rany.
– Jessa. – Dziewczyna jadąca na moim koniu wskazała palcem kobietę, której głowę rozbito o cembrowinę studni. – Moja przyjaciółka. – Chlipnęła i przetarła nos palcami. – Miała wychodzić za mąż…
Zsiadłem z konia i podałem jej rękę. Zawahała się przez moment, ale potem zeskoczyła. Widziałem, że stara się odwracać wzrok od trupów.
– Obejrzyjcie tu wszystko – rozkazałem chłopakom. – I meldujcie mi o każdej dziwnej rzeczy, którą dostrzeżecie.
– Tu wszystko jest dziwne – mruknął Kostuch.
Pchnąłem drzwi jednego z domów i zajrzałem do środka. We wnętrzu było pusto, tylko na palenisku leżał wywrócony kociołek. Skinąłem na Elissę.
– Zostań tu – rozkazałem. – A ja rozejrzę się po wiosce.
– Wrócicie po mnie, panie? Prawda? Wrócicie? – zabełkotała z przerażeniem.
– Elisso. – Wziąłem ją za rękę. – Oczywiście, że wrócę. Nic ci już nie grozi. Usiądź i czekaj na mnie.
Wyszedłem na zewnątrz i starannie zamknąłem za sobą drzwi. Nie przypuszczałem, by cokolwiek zagrażało nam w tej chwili, ale dziewczyna była jedynym świadkiem zbrodni. I być może, kiedy przyjdzie co do czego, rozpozna napastników. A wtedy nadejdzie czas Mordimera i jego w pokorze stawianych pytań. Wyjaśnijmy sobie jednak pewną kwestię, mili moi. Mordimer Madderdin – licencjonowany inkwizytor biskupa Hez-hezronu – nie jest rycerzem na białym koniu, obrońcą uciśnionych i biczem na złoczyńców. Świat rządzi się swoimi prawami, z których jedno mówi, iż słabi zawsze padają łupem silnych. Dlatego nie przejąłbym się specjalnie, gdyby chodziło o bandę maruderów albo opryszków grasujących po wsiach i ściągających haracz lub zabawiających się z miejscowymi dziewkami. Ale tu rzecz zdawała się o wiele poważniejsza i zastanawiałem się, czy w grę nie wchodzą czary lub wyznawanie jakiegoś pogańskiego kultu.
Podszedłem do Kostucha, który przykucnięty, oglądał z uwagą ciało starego mężczyzny z rozciętą na pół czaszką.
– Słyszałeś kiedyś o czymś podobnym? – zapytałem.
Kostuch ma znakomitą pamięć. Nie jest może zbyt bystry, ale potrafi przytoczyć co do słowa rozmowy sprzed lat, a wszystkie plotki i ploteczki urządziły sobie w jego głowie przytulny magazyn.
– Nie, Mordimer – podniósł na mnie wzrok. – O niczym, co przypominałoby tę wieś.
– Rytualne mordy? Kult siły i wojny? Ofiarny kanibalizm? – poddałem sam, nie za bardzo wierząc we własne słowa.
– Nie zgadza się, Mordimer – pokręcił głową.
– Wszystko jest nie tak.
– Znalazłeś coś? – Spojrzałem na zwłoki starego człowieka.
– To samo. Bity, kłuty, siekany, potem pogryziony…
– Pastwili się nad martwym już ciałem, prawda? Nic ci to nie przypomina?
Znowu pokręcił głową.
– Przykro mi, Mordimer.
Ja myślę. Mnie też było przykro. Nienawidzę nierozwiązanych zagadek, tajemnic i sekretów. Prawdziwą satysfakcję odczuwam dopiero wtedy, kiedy znajduję światełko w ciemnym tunelu. I teraz też wiedziałem, że nie spocznę, póki nie dowiem się, kto i dlaczego zabił tych ludzi. Nie zależało mi na ich życiu czy śmierci. Wieśniacy to tylko wieśniacy. Dobry Pan stworzył ich, by pracowali w znoju i trudzie, a potem umierali. Wszak Pismo mówi: „oddajcie każdemu, co mu się należy. Komu podatek – podatek, komu cło – cło, komu uległość – uległość, komu cześć – cześć”. I oni tak właśnie przez całe życie oddawali. A teraz, wreszcie, przyszło im oddać życie. Dla czyjejś zabawki.
Читать дальше