– Zwłoki obgryzły zwierzęta – warknął i nie wiedziałem, dlaczego kłamie, gdyż sam nie wierzył we własne słowa.
– Pan hrabia wybaczy, ale jestem w stanie poznać ślad ludzkich szczęk i odróżnić je od zwierzęcych – odparłem uprzejmie. – Byłbym też niezwykle szczęśliwy, gdyby pan hrabia raczył mi wyjaśnić, jak to się stało, że żołnierze pana hrabiego zjawili się w wiosce już kilka godzin po masakrze, pomimo że zamek jest oddalony od wioski o dzień drogi.
Porucznik Rons musiał słyszeć te słowa, gdyż właśnie wracał z tacą, na której stał srebrny dzbanek i trzy szerokie kielichy. Widziałem jednak, że nawet brew mu nie drgnęła.
– Nalej – rozkazał de Rodimond. – Czy pan chce mnie przesłuchiwać, inkwizytorze? – wstał z krzesła. – Mnie, hrabiego de Rodimond?! Czy waży się pan poddawać w wątpliwość moje słowa?
– Szukam prawdy, wasza dostojność – odparłem grzecznie.
– To cesarskie pogranicze, inkwizytorze – rzekł – i nie podlega twej jurysdykcji.
– Czy wasza dostojność ma ochotę tłumaczyć to biskupiemu poselstwu, które przybędzie z Hezu, czy też woli porozmawiać ze mną?
– Grozisz mi? – Widziałem, że jest wściekły. Ale jednocześnie gdzieś w głębi jego oczu wyczytywałem lęk.
– Nigdy bym się nie ośmielił, panie hrabio, grozić przedstawicielowi tak znakomitego rodu – powiedziałem. – Mam tylko zaszczyt poinformować pana hrabiego o tym, jak przedstawia się sytuacja.
– Znakomitego rodu? – prychnął. – A to paradne! Założę się, że nie słyszałeś wcześniej o hrabiach de Roditmond, nieprawdaż?
– Z pokorą i żalem przyznaję, że moja wiedza na temat wielkich rodów arystokratycznych jest nader nikła – skłoniłem głowę.
– Umie słodzić ten inkwizytor, co, Rons? – hrabia roześmiał się i podał mi napełniony kielich. – Nie musisz mi pochlebiać, Madderdin, czy jak ci tam. Hrabiowski tytuł i nadanie lenn dostaliśmy, bo mojej świętej pamięci mamusia puszczała się z cesarskim koniuszym. Tak to już w życiu bywa, inkwizytorze. Mój pradziadek był uczciwym bednarzem, dziadek mniej uczciwym żołnierzem, ojciec przekupnym oficerem straży, który dorobił się wielkich rogów, a ja jestem hrabią. Jak mówią: szaleńcem, alchemikiem i konfratrem diabła. Kim będzie mój syn? – roześmiał się, obnażając żółte i nierówne zęby.
– Cenię ludzi zajmujących się alchemią – powiedziałem uprzejmie, ignorując jego wywody na temat rodziny – gdyż nauka ta wymaga wielkiej wiedzy i cierpliwości działania. Kościół nie widzi w niej nic złego.
Była to tylko połowiczna prawda, ale nie zamierzałem tłumaczyć hrabiemu niuansów podejścia Kościoła do wiedzy alchemicznej.
– Tak, tak, tak – upił solidny łyk. – Twoje zdrowie, inkwizytorze. Nie widzi nic złego, póki nie spali. Już ja to znam.
Przechyliłem kielich do ust. Wino było młode i kwaśne, ale zdarzało mi się pijać gorsze trunki.
– No i co, Rons? – zagadnął de Rodimond. – Powiesz mu, co się dzieje?
– Jak pan hrabia sobie życzy – odparł chłodno oficer.
– Powiedz, powiedz, może on coś poradzi. W każdym razie lepsze to, niżby miał przysłać swoich przyjaciół w czarnych płaszczach. Zaraz by mi spalili połowę ludzi.
Westchnąłem tylko, gdyż niezrozumienie działań i celów Inkwizytorium zawsze mnie rozstrajało. Dlaczego ludzie sądzą, że istniejemy, by kogokolwiek palić? To tylko ostateczność, a nie codzienna rutyna.
– Siadaj, inkwizytorze – wskazał mi zydel pod ścianą. – I słuchaj, bo to ciekawa historia.
Porucznik Rons chwilę się zastanawiał.
– To już trzecia wioska – rzekł w końcu. – Zawsze przedtem dostajemy list. Tym razem mówił on, żeby wziąć wóz i jechać do Brzozowca…
– Tak się nazywała osada, którą widziałeś – wtrącił hrabia.
– I zawsze to samo. Zmasakrowane trupy i żadnego świadka.
– List? – powtórzyłem. – Ciekawe. Czy mógłbym go zobaczyć?
– Czemu nie? – hrabia sięgnął do sekretery i wyjął z niej złożony na pół pergamin.
Czarnym inkaustem ktoś napisał: „Weź wóz i jedź do Brzozowca. Pospiesz się, zanim zaśmierdną”.
– Dowcipniś – powiedziałem, przyglądając się uważnie karcie. – To pismo człowieka kształconego, panie hrabio. Wyraźny krój liter… Proszę zauważyć, jak eleganckie jest „B” z tymi dwoma brzuszkami i laską zakończoną zawijasem.
– Wspaniałe – powiedział ironicznie hrabia, rzucając okiem na pismo.
– To ważny ślad, panie hrabio – nie dałem się zbić z pantałyku. – Świadczy, że wróg pana hrabiego nie jest zwykłym bandytą. Bandyci nie piszą eleganckich listów.
– I co z tego?
– Nie sądzi pan hrabia, że to zawęża listę podejrzanych? Zły sąsiad?
– Nie, Madderdin – powiedział. – My tu żyjemy spokojnie. Mamy duże włości i mało rąk do pracy. Porwać komuś ludzi, przekupić ich, by opuścili moje ziemie i poszli pracować dla kogo innego – to bym zrozumiał. My tu cenimy ludzkie życie, inkwizytorze. Tu się nawet nie wiesza złoczyńców, tylko oddaje ich w niewolę. Żaden z moich sąsiadów nie zrobiłby czegoś podobnego.
– Rozumiem, panie hrabio. Tak więc żadnych sporów?
– Zawsze są spory, inkwizytorze – wtrącił Rons. – Ale nikt nie odważyłby się na coś takiego.
– Ośmielę się zapytać, czy pan hrabia zawiadomił prefekta? Dwór cesarski?
– A co ich to obchodzi? – warknął de Rodimond. – Do ściągania podatków są pierwsi, ale co innego? Pewnie, że zawiadomiłem. Nawet mi nie odpisali.
Pokiwałem głową, bo tego właśnie należało się spodziewać. Cesarz i jego urzędnicy mieli ważniejsze sprawy na głowie niż zajmowanie się kłopotami prowincjonalnego hrabiego, który dostał tytuł w zamian za rogi ojca. No, ale niechby nie ośmielił się zapłacić podatku. Zaraz by miał na głowie prewota i jego poborców.
– Z radością pomogę panu, hrabio – powiedziałem – bo choć nie wiem, czy rzecz dotyczy herezji lub czarów, to mogę założyć, że istnieje takie prawdopodobieństwo.
– Czary – prychnął hrabia. – Też mi coś…
– To tylko przypuszczenia. – Rozłożyłem dłonie. – Czy pan hrabia byłby łaskaw opowiedzieć mi całą historię od początku?
– Rons – de Rodimond spojrzał na porucznika.
– Słucham, panie hrabio. – Oficer odłożył pusty już kielich, po czym dolał wina z dzbana, najpierw hrabiemu, potem mnie, a na końcu sobie.
– Wszystko zaczęło się od zniknięcia ludzi z Niedźwiednika… – zaczął.
– Takie tu barbarzyńskie nazwy – mruknął hrabia. – Niedźwiednik, Brzozowiec, Mchowe Górki, Bagniskowo, Sfornegace, Utopowa Czeladź…
– Sfornegace? – uśmiechnąłem się. – Faktycznie, barbarzyńskie. Ale, jak to, poruczniku: od zniknięcia? Nie znaleziono ciał?
– Ano nie – odparł. – Myśleliśmy, że ktoś ich podkupił, tak jak mówił pan hrabia, bo tu brakuje rąk do pracy. Trzeba karczować puszczę, ziemia twarda i nieurodzajna, więc miejscowi panowie prześcigają się w wolniznach.
– Jednak potem już mordowano osadników?
– Tak jest. Trzy razy. Trzy wioski. I za każdym razem przychodził list zawiadamiający, gdzie mamy jechać po zwłoki.
– Szukaliście morderców?
– Szukaj wiatru w polu – mruknął Rons. – To wielka puszcza. Bagna, rozlewiska, ostępy, labirynt jaskiń na południu. Jak chciałbyś, całą armię byś mógł ukryć, a nie kilkunastu zbójów. Tyle, że do tej pory nawet zbójować tu się nikomu nie chciało. A ja mam ośmiu żołnierzy i kilkunastu zbrojnej służby. Miałbym dziesięciokroć więcej i jeszcze nic bym nie zrobił. A przecież nie możemy zostawić zamku bez straży.
Читать дальше