Siedzieliśmy przy śniadanku złożonym z jęczmiennych placków, mięsa i wina, kiedy usłyszałem dobiegający z lasu hałas, jakby ktoś nieostrożnie i w pośpiechu przedzierał się przez krzaki. Drugi spojrzał również w tamtą stronę i położył kuszę na kolanach. Być może był to zbytek ostrożności, gdyż hałas wywołany został przez jednego człowieka lub duże zwierzę, ale zważywszy na doświadczenia poprzedniej nocy… Jeden tylko Kostuch nie zareagował i, mrużąc oczy, obgryzał spokojnie pieczyste, a tłuszcz skapywał mu po brodzie.
Hałas się zbliżał, aż wreszcie na polanę wpadła kobieta w podartej kapocie. Miała rozwichrzone włosy i wyraz obłędnego przerażenia na twarzy. Kiedy nas dojrzała, najpierw stanęła jak wryta, a potem pobiegła w naszą stronę krzycząc i szlochając.
– Ratujcie, szlachetni panowie, ratujcie w imię Jezusa!
Wpadła w nasz krąg, przewróciła bukłak z winem i wylądowała w objęciach Kostucha. Ale kiedy uniosła głowę, zobaczyła twarz mego towarzysza i musiała sobie zdać sprawę, iż być może wpadła z deszczu pod rynnę. A ścigające ją niebezpieczeństwo mogło okazać się niczym w porównaniu z tym, przed czym stanęła twarzą w twarz. Szarpnęła się w tył, ale Kostuch przytrzymał ją mocno w pasie.
– A dokąd to, turkaweczko? – zapytał słodkim głosem. – Spieszno ci gdzieś?
Jego ręka już błądziła w okolicy piersi dziewczyny. A miała wokół czego błądzić, bo piersi te prezentowały się pierwszorzędnie. Przynajmniej, jeśli mogłem to ocenić, patrząc na jej porwany kaftan.
– Zostaw, Kostuch – rozkazałem. – Chodź tu! – Szarpnąłem dziewczynę za rękę, klapnęła na ziemi obok mnie.
– Uspokój się – powiedziałem. – Masz! – Podniosłem bukłak, w którym ocalały jakieś resztki, i wlałem wino w jej usta.
Zauważyłem, że kobieta, chociaż ma zmierzwione włosy i podrapaną twarz, to jest nawet całkiem ładna. Nie taka znowu młoda, ale jednak ładna. Ona przyssała się do wina, opróżniła bukłak, splunęła, a potem zwymiotowała za siebie. Kostuch parsknął zniecierpliwiony, a dziewczyna przetarła wargi wierzchem dłoni i znowu zaczęła przeraźliwie szlochać. Obróciłem ją do siebie i strzeliłem w policzek otwartą dłonią. Raz, drugi, mocno. Zaskowyczała, a potem umilkła i wtuliła się we mnie całym ciałem. Teraz chlipała mi gdzieś pod pachą. Pierwszy roześmiał się.
– Mordimer został, prawda, niańką – powiedział.
– Zamknij się, matole – mruknąłem i poklepałem dziewczynę po plecach. – No mów, moje dziecko, co się stało – zwróciłem się do niej, nadając głosowi łagodne brzmienie. – Pomożemy ci, jeśli tylko będziemy mogli.
– O tak, pomożemy. – Drugi wykonał charakterystyczny ruch biodrami.
Mój Boże – pomyślałem – muszę pracować z gromadą idiotów i zwyrodnialców. Czemuż, ach czemuż, mój Panie, w tak okrutny sposób pokarałeś biednego Mordimera? Dlaczego nie mogę siedzieć w Hezie, popijać winka w karczmach i chędożyć swawolnych dziewek? Tylko muszę obijać się po wertepach, oglądać zwłoki zmasakrowanych i częściowo objedzonych ludzi, pocieszać przerażone niewiasty oraz wysłuchiwać idiotycznych żartów towarzyszy podróży. Wiem, że Bóg jest samym dobrem, ale czasami ciężko mi w to uwierzyć.
– Moje dziecko – przemówiłem znowu. – Proszę, powiedz, co cię trapi?
– Jesteście księdzem, panie? – odezwała się, unosząc głowę, a Pierwszy parsknął śmieszkiem.
– Taaa i ochrzci cię, prawda, swoją kropielnicą, córeczko – zadrwił.
– Nie jestem księdzem – odparłem, nie zwracając uwagi na bliźniaka – ale inkwizytorem.
– O, Boże! – wykrzyknęła, a w jej głosie była prawdziwa radość. – Jak to dobrze! Jak dobrze! Bóg mnie wysłuchał!
Niemal słyszałem, jak Pierwszy kłapnął zębami ze zdumienia. Bo widzicie, mili moi, ludzie rzadko kiedy witają inkwizytora okrzykami radości i nieczęsto okazują mu, jak bardzo są szczęśliwi z jego obecności. Słysząc, iż w pobliżu jest inkwizytor, większość osób ma ochotę szybko znaleźć się w innym miejscu. Tak, jakby nie wiedzieli, że zajmujemy się tylko winnymi herezji, kacerstwa oraz czarów, a nie mamy powodów, by niepokoić prawych i bogobojnych obywateli.
Oni się zdumieli, a ja się zaniepokoiłem. Kiedy prosta, przerażona kobieta uważa, że największym szczęściem dla niej będzie spotkanie inkwizytora, oznacza to, iż ujrzała coś naprawdę strasznego. Coś odbiegającego od normy. Coś budzącego lęk swoją nienaturalnością.
– Powiesz mi wreszcie co się stało?
– Napadli na nas… Oni… Ci, ci, ci… – zająknęła się, więc potrząsnąłem nią.
– Kto, na miecz Pana!?
– Nie wiem. – Jej twarz wykrzywiła się w grymasie obrzydzenia. – Byli jak ludzie i nie jak ludzie. Zabijali… wszystkich… gryźli, odrywali mięso… – zatchnęła się, a potem zwymiotowała znowu. Tym razem tuż obok mojego buta.
Poklepałem ją uspokajająco po plecach.
– Już dobrze, moje dziecko. Nie damy ci zrobić krzywdy. Kim jesteś?
– Mieszkam tu w wiosce – powiedziała, chlipiąc. – Wszystkich zabili. Wszystkich. Dzieci też.
– Kim byli? Jak wyglądali?
– Jak ludzie – spojrzała na mnie, a w jej wzroku było jakieś potworne niezrozumienie. – I nie jak ludzie. Mieli takie oczy… i tak krzyczeli… Boże mój, tak krzyczeli… Śmiali się i zabijali, rzucali oderwanymi głowami, wyrywali flaki… – Znowu ukryła głowę pod moją pachą.
– Zaprowadzisz nas tam – powiedziałem.
– Nie! – wrzasnęła, aż zaświdrowało mi w uszach. Próbowała się wyrwać, ale przytrzymałem ją bardzo mocno.
– Spokojnie, moje dziecko – powiedziałem. – Popatrz na mnie. No, popatrz na mnie! – rozkazałem ostrzej.
Podniosła wzrok.
– Jestem licencjonowanym inkwizytorem biskupa Hez-hezronu – powiedziałem. – Nazywam się Mordimer Madderdin. Całe lata uczono mnie nie tylko przesłuchiwać ludzi, nie tylko prawd naszej wiary. Uczono mnie też walczyć. Spójrz tutaj. – Wziąłem w dłonie jej głowę i obróciłem ją twarzą w stronę Kostucha. – To mój pomocnik. Żołnierz i morderca. Zabił więcej ludzi, niż potrafiłabyś zliczyć, a nawet pomyśleć…
Kostuch skłonił się ironicznie, ale na jego twarzy pokazał się lekki uśmiech. Dzięki temu wyglądała ona jeszcze straszniej niż zwykle.
– I spójrz też na nich. – Wskazałem bliźniaków. – Nieduzi są wzrostem, prawda? Ale nie znajdziesz lepszych w kuszy i sztylecie. To nie my lękamy się potworów i ludzi, moje dziecko. To potwory oraz ludzie umykają przed nami. I wiesz dlaczego? Nie tylko dlatego, że jesteśmy silni i szkoleni. Z nami jest chwała i miłość naszego Pana Boga Wszechmogącego oraz Jezusa Chrystusa, który, schodząc w chwale z krzyża swej Męki, mieczem i ogniem ukazał nam, jak rozprawiać się z wrogami.
Nie wiem, czy moje słowa w pełni do niej docierały, ale z całą pewnością ją uspokajały. W jej oczach nie było już takiego obłędu, a rysy twarzy wygładziły się.
– Jak ci na imię, moja miła? – zapytałem. – Masz jakieś imię, prawda?
– Elissa – powiedziała, mrugając nerwowo. – Mam na imię Elissa, panie.
– Zaprowadzisz nas więc, Elisso, do wioski. To niedaleko stąd, prawda?
– Kilka mil – odparła cicho i rozejrzała się. – Biegłam przez las…
– A teraz pójdziemy spokojniutko. Wsadzę cię na mojego konia…
Drugi, słysząc te słowa, parsknął głupim śmiechem i poklepał się po udach, ale spojrzałem na niego w taki sposób, że uśmiech zgasł mu na twarzy. Bliźniak odwrócił wzrok i udał, że strzepuje coś z nogawic.
Читать дальше