Przyklęknąłem i ucałowałem pierścień, który opat łaskawie wysunął w moją stronę.
– Niech Bóg kieruje twymi krokami, Mordimerze, i niech cię mają w opiece święci Aniołowie – rzekł uroczyście, kładąc mi na chwilę dłoń na głowie.
Poczułem ciepło oraz moc emanującą z jego palców. Przez chwilę krótszą niż mgnienie oka miałem wrażenie, że nie klęczę przed starym człowiekiem w burym habicie, lecz przed jakąś wyniosłą postacią, otuloną aureolą nieziemskiego światła. Ale zmrużyłem oczy i po chwili widziałem już tylko pobrużdżoną zmarszczkami twarz leciwego człowieka.
Ostatni raz spojrzałem w stronę kuli, w której tkwił Ażi Dahaka i na rozwścieczone węże o żółtych oczach, zajadle bijące łbami w barierę, z uporem godnym lepszej sprawy. Wiedziałem, że ten widok nieprędko uleci z mej pamięci. Wiedziałem też, że nieprędko przestanę zadawać sobie pytanie: czego szukał pochodzący z Persji demon w klasztorze Amszilas i kto go uwolnił oraz wysłał z tą nadzwyczaj niebezpieczną, złowrogą misją? Co oznaczały jego słowa o czymś „czego tak pieczołowicie strzeżecie od wieluset lat”? I wreszcie kwestia, która nie wydała mi się warta tego, by kłopotać nią dostojnych zakonników, lecz która dla mnie samego miała witalne znaczenie: dlaczego Neuschalk nie zabił mnie, kiedy pokonałem już Łowczynię? Czy sądził, że moje towarzystwo pomoże mu łatwiej dostać się do klasztoru? A może miał jakieś inne plany, które swym zasięgiem obejmowały mą skromną osobę? Nie podejrzewałem jednak, bym miał w najbliższym czasie okazję, zdolności oraz wiedzę, by na te właśnie pytania udzielić odpowiedzi. W końcu nie byłem nikim więcej jak prostym inkwizytorem, który nadzieję zbawienia czerpał nie ze szczególnej wiedzy oraz świętości, lecz jedynie z gorliwej służby Panu i ze słów świętego Piotra, mówiących: Upokórzcie się więc pod mocną ręką Boga, aby was wywyższył w stosownej chwili. A ja, niezależnie od nadziei tegoż wywyższenia, pragnąłem tylko służyć naszej świętej wierze oraz prawu i sprawiedliwości tak, jak je pojmowałem moim wątłym umysłem.
Idzie za mną możniejszy niż ja,
którego nie jestem godzien.
Ewangelia św. Marka
Przy stole obok mnie bawili się pryszczaci czeladnicy katowscy i jeden z nich, rudowłosy młodzieniec z ogromnym nochalem, urywanym, bełkotliwym głosem tłumaczył, jak należy drzeć pasy z ofiary, by nie straciła przytomności, a nie daj Bóg życia.
Och, synu, pomyślałem, gdybyś trafił do mnie, nauczyłbym cię mistrzostwa w tej sztuce.
Choć nigdy nawet przez myśl nie przeszłoby mi, aby przechwalać się swymi zdolnościami. Bo też umiejętność sprawiania bólu i wyrządzania cierpienia, w moim wypadku, była tylko środkiem wiodącym do celu. Jeśli traficie kiedyś do kazamat pod klasztorem Amszilas lub lochów Inkwizytorium, to tylko, by nauczyć się lepiej kochać Boga. Kochać go tak długo, aż ziemskie żądze spłoną w oczyszczającym ogniu. Kochać go tak bardzo, by opowiedzieć o grzechach waszych synów, mężów, żon, przyjaciół, tych, których znacie, i tych, których poznać dopiero byście chcieli. O grzechach popełnionych i jedynie zamierzonych, gdyż wola popełnienia grzechu sama w sobie jest już grzechem.
Westchnąłem w myślach, gdyż oberża, w której gościłem, nie była wymarzonym miejscem dla pobożnych rozważań. Wszędzie rozchodził się smród gotowanej kapusty z grochem, kiepsko warzonego piwa i zapoconych ciał. Nie znosiłem tej karczmy i Bóg tylko raczy wiedzieć, dlaczego siedziałem w niej od kilku godzin, smętnie wypijając jeden kubek młodego wina za drugim. Wnętrze było pełne ludzi, gwarne i duszne. Kuchenna przypaliła groch i wszędzie teraz unosił się gryzący w oczy, smrodliwy dym. Ale nikt, oprócz mnie, nie zwracał na to uwagi. Myślałem, że chociaż się upiję. Ale po pierwsze, Pan obdarzył mnie w swej łasce mocną głową, a po drugie, można chyba było wychlać całe kwarty serwowanego tu cienkusza, by poczuć zamroczenie zmysłów.
– A miżdża Folkena wyrz-ucą – przerwał tokującemu czeladnikowi jego towarzysz. – Jużżż dwóch mu zzdechło na stole. Jegomoźdź kanonik byli bardzo niezadowoleni!
Mimo woli nadstawiłem ucha, bo również słyszałem o dwóch kolejnych niepowodzeniach Folkena. Nie miało to wiele wspólnego z moją pracą, ale wieści po prostu się rozchodzą. A Folken niedługo, zapewne, będzie przeszłością i wyląduje na stole własnych uczniów czy czeladników. Dwie śmierci pod rząd? Może to zmowa albo korupcja? Albo herezja? Oczywiście, żadna z tych trzech ewentualności nie wchodziła tak naprawdę w grę. Kat był pijany lub przepity, jak podobno często mu się ostatnio przytrafiało, i musiał się pomylić. Może w doborze narzędzi, a może nie zauważył, że przesłuchiwany powinien odpocząć lub zostać opatrzony? A może naruszył któreś z witalnych miejsc i spowodował krwotok lub zapaść? Cokolwiek było przyczyną dwóch zgonów, Folken znajdował się bardzo blisko niebezpiecznej linii, po przekroczeniu której człowiek staje się otoczoną przez wilki owieczką. A wilków ostrzących sobie zęby na pozycję mistrza katowskiej gildii na pewno znalazłoby się wielu. Choć, Bogiem a prawdą, nie była to pozycja godna pozazdroszczenia. Ciężka praca w fatalnych warunkach, ogromne ryzyko i całkowity brak szacunku oraz zrozumienia u bliźnich. Poza tym kaci nie przechodzili tak wyrafinowanego, długiego treningu jak inkwizytorzy i prędzej czy później popadali w pijaństwo lub folgowali sadystycznym żądzom. A zarówno jedno jak drugie nie sprzyjało prowadzeniu efektywnych przesłuchań.
Kaci w pewnym momencie zapominali, że tortura jest tylko środkiem do osiągnięcia celu, a nawet jeśli pamiętali, zwykle wydawało im się, że tym celem jest wydobycie zeznań. Nic bardziej błędnego, moi mili! Zeznania może wydobyć byle oprawca z dłutem i rozgrzanymi kleszczami w dłoniach. Zazwyczaj sama prezentacja narzędzi wystarczała, by większość ludzi zyskiwała nadnaturalną ochotę do prowadzenia rozmów i obszernego odpowiadania na każde zadane pytanie. Tymczasem to nie wydobyte torturami zeznania są uwieńczeniem naszej pracy! Oczywiście, one też się liczą, zwłaszcza kiedy przesłuchujący potrafi odsiać ziarno od plew. Ale ważne jest, by skruszony grzesznik przyznał się głośno do błędów i bez skrupułów ujawnił wspólników, żałując każdej spędzonej z nimi chwili. Liczą się jedynie łzy żalu, wylewane na oczach gawiedzi, szczere przyznanie do winy i przemożna, nieubłagana chęć odbycia pokuty.
To wszystko ma znaczenie nie tylko dla nas samych, dla naszej wiary oraz dla ochrony niewinnych. Ale również dla tego, co nazywamy zdrowiem społeczeństwa (jakkolwiek śmiesznie czy patetycznie by to brzmiało). Niepotrzebni nam są męczennicy, ginący za herezje z błyskiem odwagi i szaleństwa w oczach, niepotrzebne nam są obelgi, rzucane z głębi stosów na święty Kościół oraz jego sługi. My, inkwizytorzy, kochamy wszystkich (choć czasami jest to szorstka miłość), ale najbardziej tych, którzy, skruszeni, wyznają na głos winy i kajają się za grzechy, które popełnili, i grzechy, które popełnić tylko mogli. Z tych wszystkich powodów nie można tolerować, by winni ginęli w katowskich piwnicach. Ich śmierć ma być ceremonią. Jednocześnie smutną i radosną. Wzniosłą. Mają umierać pogodzeni z Kościołem oraz wiarą, przepełnieni miłością do inkwizytorów, którzy w pocie czoła prostowali kręte ścieżki ich życia. Dlatego też dni mistrza Folkena były policzone.
Читать дальше