Teraz też – zanim ostatni z Pia wskoczył na siodło Malcon już pędził w stronę gór, Hok odczekał chwilę i pognał za nim.
Słońce zaczęło już staczać się z niewidzialnej górki, którą zdobywało pracowicie od świtu. Nawet Hombet i Lit były zmęczone, wierzchowce Pia, nie tak dobre i przy tym zastałe w stajni Mezara, zostały daleko z tyłu. Malcon obejrzał się po raz pierwszy dopiero wtedy, gdy góry wydawały się być w zasięgu ręki. Zniecierpliwiony powolnością mezarowych koni uderzył się pięścią w kolano, ale zwolnił i Hombet poszedł stępa. Hok zatrzymał się i czekał na resztę, a Malcon nadal posuwał się w stronę górek czy skalistych wzgórz, rozglądając się na wszystkie strony. Hok widział jak pochylił się do wilczycy i powiedział coś, a potem gestem wskazał wzgórza przed sobą. Ziga podbiegła przodem, natomiast Malcon zatrzymał Hombeta i zeskoczył z siodła, koń pochylił łeb ku wątłym źdźbłom trawy, a jeździec oparł dłonie na biodrach i wychylił się mocno do tyłu prostując plecy. Hok wolno podjechał do Malcona i również zeskoczył z konia. Malcon oderwał jedną rękę i wskazał wąską przełęcz wbijającą się w skaliste wzgórza. Tamtędy zamierzał przejechać. Hok mruknął na znak że rozumie i usiadł na kępce trawy.
– Wolałbym jechać inną drogą – powiedział wsadzając źdźbło w usta. – Nie ufam tu żadnym wygodnym szlakom.
– Ja też, ale pojedziemy właśnie tędy – Malcon podszedł do Hombeta i popuścił mu popręg. – Nie znamy żadnej innej drogi, nie chcę tracić czasu na objazd tych górek, ciągną się daleko, a i tak nie wiemy, czy jest jakieś inne przejście.
– Chcesz tu popasać? – Hok zatoczył ręką koło. Malcon pokręcił głową i jeszcze raz obrzucił spojrzeniem okolicę; jak prawie wszędzie rosły tu pojedyncze drzewa oddalone znacznie od siebie, ale było też kilka uschniętych, czego wcześniej nie widzieli, trawa była wątła i blada, w dodatku było jej mało.
– Nie. Odpoczniemy tylko chwilę i pojedziemy dalej – powiedział głośno Malcon, aby usłyszał go także Pashut, który właśnie podjechał, zły na swojego konia, który nic mógł utrzymać tempa Hombeta. – Chodź – Malcon trącił w ramię Hoka – przygotujemy gałęzie na pochodnie.
Podeszli razem do najbliższego suchego drzewa. Był to potężny stary brodeń, jeden z większych jakie Malcon w życiu widział. Konary rosły gęsto prawie do ziemi, bez trudu wyłamali kilkanaście długich, prostych gałęzi, twardych, ale suchych. Malcon zebrał je w duży pęk i ruszył z powrotem, ale, widząc że Hok przygląda się z ciekawością drzewu, zatrzymał się.
– Co tam? – zawołał.
– Dziwne – Hok poruszał wargami i splunął na ziemię. – Nie ma żadnych uszkodzeń, gleba taka sama jak wszędzie, a inne drzewa są zielone – obszedł gruby pień dookoła i skierował się w stronę Malcona.
– Nie wszystkie – Malcon wskazał brodą kilka innych uschniętych drzew.
– Widzę, ale to niczego nie wyjaśnia. Widziałeś liście?
– No… widziałem. Też uschnięte. Albo zwarzone przez mróz.
– To dlaczego inne nie są zwarzone? Co to za mróz, że jedne drzewa ścina, a inne nie?
– Nie wiem. Czy to ważne? – podeszli już do reszty i Malcon rzucił gałęzie.
– Może nie, może tak. Tu wszystko może mieć swoje znaczenie.
Słońce dolnym brzegiem tarczy dotykało już szczytu góry, gdy wypoczęci, zaopatrzeni w pochodnie zrobione z gałęzi, których końce zakończone były kulami ze smoły drzewnej wymieszanej z ognistym proszkiem, ruszyli naturalnym żlebem przecinającym pasmo gór. Malcon zatrzymał się na chwilę i obejrzał do tyłu.
– Trzymajcie się z dala od drzew – wskazał rosnące na brzegu naturalnej drogi, tylko po jednej stronie, drzewa. – Mogą na nich siedzieć jakieś świństwa – nie dodał, że same drzewa wyglądały jak posadzone umyślnie i to go niepokoiło.
Jechali parami. Ziga wyprzedzała Malcona i Pashuta, za nimi posuwał się Hok z Jo i reszta. W każdej porze jeden z jeźdźców trzymał w ręku łuk, dłoń drugiego spoczywała na rękojeści miecza. Droga wiła się naśladując skręty jakiegoś olbrzymiego węża, widzieli przed sobą tylko mały jej skrawek, zakręty były tak ostre, że czasami gubili się na chwilę z oczu i wtedy konie same zbliżały się do siebie. Ich kopyta prawie bezgłośnie zapadały się w podłoże, choć wyglądało na ubitą twardą glinę, ale gdy Pashut wychylił się i końcem łuku dźgnął ziemię okazało się, że jadą po jakimś dziwnym, szarorudym pyle, tak ciężkim, że zupełnie nie wzbijał się w powietrze. Ziga trzymała pysk wysoko, jakby się bała, że miał może jej wpaść do nozdrzy. Po kilku zakrętach wjechali w mrok i wtedy jadący na końcu Sachel podał do przodu swoją płonącą pochodnię i w każdej parze jeden z jeźdźców odpalił swoją żagiew. Drugi był gotów do odparcia ataku.
– Widzisz te iskierki? – Pashut wyżej uniósł pochodnię i pochylił ją w stronę zbocza wskazując Malconowi kierunek.
– Tak. Po mojej stronie też błyskają, albo to jakieś świetliki siedzące na skałach, albo jakieś kamyki odbijające światło…
– Albo oczka jakichś…
– Daj spokój. To coś odbija światło naszych pochodni.
– Dobrze, dobrze, niech ci będzie.
– Boisz się?
– A ty nie?
– Obaj się boimy, ale ja się tego specjalnie nie wstydzę. To nie jest miejsce… – Malcon przerwał. Przebyli kolejny zakręt, nisko wiszący księżyc niespodziewanie wychylił się zza niższych w tym miejscu wzgórz i oświetlił wyraźnie drogę. Zwężała się nagle, strome zbocza przysunęły się do ścieżki, gałęzie gęściej rosnących drzew zawisły nad dróżką.
– Czekaj!
Zatrzymali konie. Pashut uniósł pochodnię najwyżej jak mógł, choć w blasku księżyca nawet drobne szczeliny i załamania na zboczach widoczne były wyraźnie. Stali chwilę, rozglądając się na wszystkie strony, a gdy nic nie poruszyło się w zasięgu wzroku, Malcon wyciągnął zza pasa na plecach swoją pochodnię, rozpalił ją i powiedział głośno:
– Jedziemy pojedynczo z odstępem na cztery konie!
Czekał krótką chwilę, jakby chciał wysłuchać odpowiedzi gór, po czym lekko trącił Hombeta piętami. Droga na dość długim odcinku wiodła prosto, Hombet poruszył kilka razy uszami. Malcon uniósł pochodnię wyżej, niemal muskając płomieniem najniższe, zwisające nad nim gałęzie, puścił wodze Hombeta i chwycił rękojeść tiuruskiego miecza. Jego czujne spojrzenie nie wychwyciło w gałęziach żadnego ruchu, nie widział błysku oczu, nie czuł tchnienia wyszczerzonej paszczy. Zbliżył się do kolejnego zakrętu, Hombet potknął się lekko, przyspieszył, nagłe wyprzedzająca go dotychczas Ziga zawyła krótko i uskoczyła na zbocze. Koń, jakby spłoszony jej zachowaniem, skoczył do przodu, Malcon zakołysał się w siodle, odrzucił miecz i przytrzymał się łęku. Hombet przysiadł i wyprysnął jak dźgnięty ostrogami. Dorn chwycił wodze i ściągnął je, ale oszalały koń uniósł pysk i pędził do przodu. Gdzieś z tyłu zawyła Ziga i rozległy się krzyki, a Malcon z pochodnią w ręku wpadł w zakręt. Księżyc zniknął za jedną ze skał i w skąpym świetle Malcon zobaczył, że skały zbliżają się jeszcze bardziej do siebie, aż po kilku krokach schodzą nad głową. Malcon na galopującym Hombecie wpadł w tunel, koń zwolnił równie gwałtownie jak ruszył. Drżąc na całym ciele zatrzymał się. Malcon puścił wodze i wyszarpnął Gaed, poprawił się w siodle oczekując ataku, ale nagle poczuł powiew powietrza z tyłu, odwrócił się i zobaczył, że otwór, przez który przed chwilą wpadł w tunel, zamyka się. Zdążył jeszcze zauważyć pochodnie zbliżających się przyjaciół, a potem – zanim uczynił jakikolwiek gest – skała zamknęła się cicho. Malcon zrozumiał, że wjechał w likaorga. Przypomniał sobie wieści o małych bestiach żyjących we wnętrzu ogromnego ślimaka, które pierwsze atakują nieostrożną ofiarę. Nazywały się tilie. W tej samej chwili zobaczył je.
Читать дальше