– Ogiana! Gaed!
Skamieniałe powietrze, w którym tkwił zamurowany od kilku godzin, skruszało bezdźwięcznie. Malcon wysunął rękę i, choć spojrzenie Lippysa boleśnie, aż do granic wytrzymałości, oparzyło dłoń, chwycił Gaed, błyszczący mocnym żółtym światłem. Zrobił krok w kierunku Maga. Potem drugi.
Lippys stał nieruchomo, patrząc na zbliżającego się Dorna, ale po chwili wyrzucił z siebie jakieś krótkie słowo i w tej samej chwili między nim i Malconem wyrosła wysoka do piersi ściana ognia. Malcon zatrzymał się i podniósł do twarzy lewą rękę, osłaniając się przed żarem przez palce patrzył na Maga, który przesuwał się w bok znikając raz po raz za jęzorami ognia. Nabrał powietrza w płuca i skoczył w ogień. Poczuł potworne pieczenie, pochylił się, by przebić ścianę ognia, ale płomienie gęste jak smoła trzymały go prawie unieruchomionego w swym uścisku. Lippys, nie odrywając spojrzenia od Dorna, przesuwał się coraz dalej. I wtedy cała komnata zatrzęsła się, ściana ognia się odchyliła i Malcon wypadł z niej na drugą stronę. Przez piekące straszliwym ogniem powieki zobaczył Maga znikającego w otworze innych drzwi. Skoczył za nim, choć wydawało mu się, że biegnie gołymi stopami po rozlanym na podłodze roztopionym metalu. Usłyszał, że krzyczy z bólu, starał się zamknąć usta, by nie wydarł się z nich żaden dźwięk, ale zwęglone wargi nie domykały się, dopadł drzwi i wszedł w korytarz. Podłoga tutaj również świeciła, ale dużo słabszym blaskiem niż w komnacie, światło drżało i zmieniało kolor od ciemnowiśniowego do bladożółtego. W tym świetle zobaczył Maga posuwającego się wolno do przodu, oglądał się raz po raz na Malcona, ale choć Malcon z trudem przesuwał poparzone stopy po podłodze, Lippys wcale nie oddalał się. Dorn zaszlochał z bólu i przyspieszył, poczuł nagle, że ból w spalonym ciele ustaje, jakby wraz z oddalaniem się od purpurowej komnaty oparzenia znikały i goiły się. Mógł iść szybciej, odważył się nawet spojrzeć na swoje dłonie i zobaczył je białe i nienaruszone przez płomienie. Zauważył, że jego ubranie jest równie całe jak przed wejściem w ogień, a gdy spojrzał w dół przypomniał sobie, że pod pasem ukrył Ma-Na. Biegnąc w kierunku Lippysa sprawdził czy Magiczny Łańcuch jest na swoim miejscu i znajdując go szarpnął za koniec i odwinął łańcuszek lewą ręką. Lippys był już tuż-tuż, ale nagle skręcił, a gdy Malcon wpadł zanim w odnogę korytarza zobaczył, że po kilku krokach kończy się on wyjściem na dziedziniec. Mag jakby odzyskał część utraconych w rozmowie z Malconem sił – posuwał się szybko w stronę palisady z niewiarygodnie wysokich i ostrych skalnych iglic i zniknął za pierwszymi kamiennymi grotami w chwili, gdy Malcon był już gotów złożonym kilka razy Ma-Na rzucić w jego nogi.
Dom zwolnił przed samym wejściem w kamienny las, ale przekonał się, że Mag nie czeka na niego, że jego purpurowa szata znika między sterczącymi dookoła palami. Najszybciej jak mógł ruszył za nim. Palisada raz po raz stawała się gęsta, tak że z najwyższą trudnością przedzierał się przez nią, ale zawsze potem następował odcinek, gdzie szpile rosły rzadziej, odległość między nim i Lippysem zwiększała się wolno, ale stale. W pewnej chwili Mag przystanął, rzucił przez ramię ponure spojrzenie na Malcona a potem zniknął mu z oczu. Zrozpaczony Malcon, chrypiąc z wysiłku, przedarł się do miejsca, gdzie znikł Lippys.
Stał nad brzegiem olbrzymiej niecki, która jeszcze niedawno – widać to było po pokrytym grubą warstwą szlamu dnie – zalana była wodą i tworzyła cuchnące bajoro z potworami, broniącymi Lippysa przed nieprzyjaciółmi. Teraz w tym przenikliwie śmierdzącym błocie miotało się kilka ogromnych stworów, stróży Lippysa, ale jego samego nigdzie nie było widać. Malcon drżąc z wysiłku, rozpaczliwie rozglądał się dokoła szukając jakiegoś śladu, zacisnął zęby i jęknął, widząc że błocko rozstępujące się przed ciałami stworów zwiera się od razu nie zostawiając żadnych śladów. Pobieżnie przyjrzał się czterem czy pięciu olbrzymim rozlazłym cielskom, taplającym się bezsilnie w bagnisku, zobaczył, że nie są groźne z tej odległości i przeszedł kilka kroków wzdłuż kamiennej grzędy wznoszącej się nad bajorem. Mag zniknął. Malcon zacisnął w pięściach Ma-Na i Gaed i wrzasnął z całej siły. Był bezradny, czuł że Lippys pomagając sobie magią wymyka mu się z rąk i to w chwili, kiedy osiągnął nad nim przewagę. Uniósł obie ręce z mieczem i łańcuszkiem nad głową jakby chciał przy ich pomocy znieść się w powietrze i wtedy poczuł, że łańcuszek zadrżał w jego ręku. Malcon zacisnął palce. Zrozumiał, że niewidzialny Mag wyrywa mu Ma-Na z dłoni.
– Kiedy wycofamy się na łąkę? – zapytał Hok z niepokojem, patrząc na pasmo ognia wżerające się w skalny jęzor, pod którym wciąż jeszcze biwakowali, a przez który przewalała się ściana wody, uderzając po krótkim locie z głuchym łomotem w skałę pod nimi, dając początek spokojnej, szerokiej rzece. – Czy to nie zwali się nam na głowy?
Chalis, stojący bliżej rozżarzonej skały z dzbanem W ręku, odwrócił się i uśmiechnął lekko. Był to spokojny, przeważnie milczący Pia, na twarzy którego nigdy, aż do tej chwili, nie widziano uśmiechu, ale teraz, gdy jako najlepszy wśród Pia wypalacz skał, pilnował żaru, gdy wreszcie jego umiejętności stały się potrzebne i gdy Hok po raz piąty czy szósty zadał to samo pytanie, słaba oznaka wesołości rozchyliła jego wargi.
– Najprędzej jutro rano – powiedział i odwrócił się plecami do Hoka.
Przesunął się wzdłuż pasa topniejącej skały oszczędnym, dokładnym ruchem sypnął proszkiem w ogień. Hok westchnął i pokręcił głową. Rozejrzał się szukając kogoś, z kim mógłby porozmawiać, podzielić się obawami, ale zobaczył, że pozostali spokojnie poruszają się po kryjówce nie zwracając uwagi na wypalaną skałę. Hok już wcześniej zauważył, że ufają całkowicie umiejętnościom Chalisa, czasem któryś z nich podchodził do ogniomistrza, zamieniał kilka zdań i odchodzić. Tylko raz Pashut i raz Fineagon podeszli do skały i po przyłożeniu do niej dłoni zamierali na kilka chwil, by potem, po skinięciu głową, po dwóch, trzech słowach, odejść.
Większość Pia zajętych była przy koniach zmęczonych kilkudniową podróżą, snem bez ściągania siodeł i osłabionych skąpym pożywieniem. W tej dziedzinie Hok był największym znawcą i chętnie dzielił swą wiedzę z Pia. Pokazał jak opatrzyć rany od kłujących traw, przez które kilka razy jechali, nauczył jak dbać o otarte od siodeł grzbiety i rany po zaciągniętych bez wyczucia popręgach. Ale w ciągu dwóch dni od chwili, gdy plama mroku na brzegu bajowa pochłonęła Malcona, konie zostały podkarmione ziarnem i trawą rwaną rękami między zmierzchem i nocą; nie były to zbyt duże porcje, ale przecież konie nie pracowały, a ich rany goiły się świetnie pod okiem Jo, Sachela i Fineagona.
Hok rozejrzał się po kryjówce w poszukiwaniu zajęcia dla siebie. Ścisnął nos palcami i dmuchnął mocno, aż poczuł ból w uszach – jednostajny szum wody dawał złudzenie przytępienia słuchu – a potem westchnąwszy jeszcze raz podszedł do swojego posłania tuż przy wylocie – nie wstydził się swych obaw i gdy zaczęło się palenie skały przeniósł swoją skórę bliżej wyjścia – i położył się wygodnie na plecach. Podłożył dłonie pod głowę i z oczami utkwionymi w kamiennym sklepieniu nad głową wsłuchiwał się w monotonny szum wodospadu. Myśli leniwie przepływały przez głowę ukołysane szmerem wody, kilka razy na dłużej przymknął powieki, aż za którymś razem nie otworzył ich i zapadł w sen.
Читать дальше