Już niedługo.
Już niedługo, draniu.
Leżąc w ciepłej wodzie czuła, jak eliksir działa na rany, otarcia i siniaki. Trochę piekło, ale przede wszystkim czuła, jakby jej skóra ściągała się tam i kurczyła.
Nareszcie zrobi z tym porządek. Czuła już tylko gniew. Jej wielka, wystawiana na tyle prób miłość, trwająca wbrew rozsądkowi i całemu światu, zgasła pewnego wieczora jak zdmuchnięta świeca. Nawet jej wtedy nie uderzył. Po prostu siedział w pokoju, walcząc z wywracającymi się oczami, w rozpiętej koszuli; biała jak wosk twarz obwisła mu i była tak zdrętwiała od alkoholu, że nie mógł nawet mówić. Jego dłoń przesunęła się w kierunku kieliszka jak wąż i wywróciła go. Wybełkotał: „Nasso siie gapisz gupia ssifpo”, a potem ruszył do przedpokoju i upadł bezwładnie jak worek. Melania poczuła, jakby w jej głowie nagle pękł jakiś spróchniały szczebel. Patrzyła na jego karykaturalnie chude ciało rozciągnięte na parkiecie, pozlepiane w kosmyki długie włosy rozsypane wokół głowy, półotwarte usta, z których zionęło przetrawioną wódką i acetonem. Wydawało się jej, że widzi go po raz pierwszy. Spodnie miał sztywne od plam, przetarte na kolanie, i brudne, bose stopy. I te kręcone, czarne, koźle włoski na całym ciele.
Boże, co ten cuchnący menel robi na mojej podłodze?
Ten cuchnący menel to twój dekadencki, mroczny książę, twój poeta. Twój bunt przeciwko drobnomieszczańskiemu życiu. To siedem najlepszych lat twojego życia, wypite i wyrzygane do kibla jak podła wódka. Twój Jim Morrison.
Kiedy wycierała z podłogi wymiociny, poprzysięgła zemstę. Tak po prostu. Nadszedł czas przesilenia.
Już niedługo.
Otworzę mój grimoir.
Niedługo. Miała czas do środy. We środę wracał z koncertu. Grał w zastępstwie w jakimś zespole, którego gitarzysta miał kaprys rozwalić pięścią podwójne okno. Jednak i te fuchy mu się kończyły. Za dużo afer, za dużo demolki, poza tym grał coraz gorzej.
Dwa dni na przygotowanie wszystkiego. Musiała rano oddać stykówki i filmy do agencji i broń Boże nie brać następnych zleceń.
Tego wieczora wyjęła ze skrytki swój grimoir i po raz pierwszy otworzyła go sama. Zapaliła świece i siedziała nad księgą naga, z wilgotnymi płomiennymi włosami, odwracając sztywne karty pergaminu. Obok w pedantycznym porządku leżały zawiniątka pełne ziół, stały buteleczki z wyciągami. Na kawałku irchy leżały dwie członowane srebrne bransolety, jak śpiące, metalowe węże. Wąskie wargi Melanii poruszały się. Monotonny szept, cichszy zrazu niż stanowcze tykanie skrzynkowego zegara, narastał. Słowa zlewały się, stawały się jedną niezrozumiałą mantrą:
– Sator, arepo, rotas. Frutimiere Likaone! Noakil!
Jej głos narastał. Nie słyszała tego, po pół godzinie była już w głębokim transie. Melania zaczęła krzyczeć. Wciąż to samo. Na jej ciele pojawiła się gęsia skórka. Naczynia w kredensie zaczęły brzęczeć.
– Sator, arepo…
Krzyk.
Dwie ulice dalej transformator buchnął snopami iskier. Przed kamienicą Melanii zgasły latarnie.
– Sator…
W całej okolicy zaczęły wyć psy. Chórem.
* * *
Do ostatniej chwili była pewna, że nie zdąży. We wtorek po południu jednak wszystko było gotowe. Kartka z jej notesu zapisana niezliczonymi notatkami, zawierała dumny rząd haczyków postawionych przy każdym punkcie. Załatwione. Torba z jej ubraniami i kompletem męskich ubrań XXL. Załatwione. Kwatera. Załatwione. Torba z aparatem i obiektywami. Załatwione. Załatwione…
Już wkrótce.
W domu na stole leżała kartka:
„Wyjeżdżam do chatki pod Białowieżą. Sama. Zabieraj swoje rzeczy i wynoś się. Nie chcę cię więcej widzieć. Wracam w niedzielę. Do tego czasu masz zniknąć z mojego życia. Nigdy więcej nie przychodź i nie dzwoń. Mam kogoś, to prawdziwy mężczyzna. Melania.”
Wiedział, o którą chatkę chodzi. Wynajęli ją kiedyś, podczas jednego ze swoich nielicznych wyjazdów. Spędzili tam tydzień, który długo uważała za jeden z najlepszych tygodni swojego życia. Teraz był jej zupełnie obojętny. Coś się złamało.
Zamknęła drzwi na ten jedyny zamek, do którego miał klucz.
Kiedy minęła Wyszków, zaczął padać drobny, pierwszy śnieg. Czuła, jak wypełnia ją adrenalina. Nigdy więcej bezsilności. Działanie. Siła. Dar. Kabinę wypełniał ochrypły śpiew. I Melania śpiewała razem z magnetofonem. Skóra na jej twarzy, odbijającej się w lusterku wstecznym, była nieskazitelna. Żadnych blizn, żadnych siniaków.
O, bracia wilcy, strzeżcie się przynęty
O, bracia wilcy, strzeżcie się ludzkiej łaski
Zastawił na was wróg zawzięty – potrzaski!
Puszcza Białowieska przywitała ją zimową bielą i czernią. Wszystko, co nie było bielą, zamieniło się w czerń. Tym lepiej. Zmierzchało, po drodze sunęły smugi drobnego jak mąka śniegu.
Pan Okszanowski otworzył drzwi natychmiast, zupełnie jakby na nią czekał. Chudy, siwy i wąsaty, kipiący niewymuszonym, towarzyskim entuzjazmem.
– Nu i panna Mela przyjechała, ja tak sobie pomyślałem, żeby herbaty nastawić, a tu panna Mela już jest. Nu, niechżesz pani wchodzi! Zaraz herbatki… a i zjeść coś też znajdzie się… Takie zimno, pewnie pani przemarzła.
Melania weszła, ogłuszona i oślepiona jaskrawym światłem, kipiącym wokół wiejskim, wieczornym życiem. Pod kuchenną płytą huczał ogień, śpiewał wielki aluminiowy czajnik. Gadał telewizor.
Odebrano jej kurtkę i posadzono w salonie, przy starym stole, pod szklanym spojrzeniem kozłów, jeleni i dzików. Nie zostawiająca miejsca na żadne dyskusje i konwenanse kresowa gościnność porwała ją jak powodziowa fala, z którą nie można walczyć, można tylko w niej zatonąć.
– Naleweczki, pannu Melu, z tarniny ona – samo zdrowie. I rydzyków… teraz rydzyki rzadkie, już nigdzie indziej pani takich nie zje, tylko u starego Okszana… Niechżesz panna Mela jeszcze sobie zajączka dołoży…
Melania posłusznie kroiła, żuła, odpowiadała na niezliczone pytania. Konfitury na spodku przy szklance herbaty pachniały wniebogłosy wiśniami i migdałami, na dworze szczekały dwa myśliwskie brytany. Kozły, dziki i jelenie patrzyły na nią przychylnie ze ścian. Płynęły jakieś lokalne plotki.
– Ja od razu, pannu Melu, tak czułem, że on kłopotów narobi. Ja nawet pani profesor powiedziałem. Pani Simono, tak powiedziałem, on nic się na puszczy nie rozumi… I co panna Mela powi? Miałem rację… Ja ta się na ludziach znam…
Pan Okszanowski paplał, opowiadał, dolewał. Nikt tu nie cierpiał na nieokreślone, dekadenckie rozterki, nikt nie pałał nienawiścią do siebie i całego świata. Nikt nie pił do nieprzytomności, ani nie wymiotował na podłogę. Nikogo tu nie bito. Było ciepło, przytulnie, prosto i bezpiecznie.
Też będę miała taki dom. Z konfiturami i rydzami, i całą tą serdecznością. Jasny i żywy. Mój.
Już niedługo.
Psy umilkły. Gdzieś z daleka, z głębi lasu, wypłynęło dzikie, pierwotne wycie. Chór zgranych, jak w cerkwi, zwierzęcych głosów popłynął tęskną, ponurą nutą. Wycie wyprysnęło łamaną frazą i ucichło.
Po plecach Melanii przeszły zastępy lodowych mrówek.
– Aj, słyszy pani, jak śpiewają? Zima będzie że hej… To Maksym, powiadam pani, że od wojny takiego basiora nie widziałem. Jak cielę, żebym tak nie wstał. Ten baran to koniecznie chciał mu tę radiową obrożę założyć, miesiąc go, pannu Melu, tropił i nic. Maksyma nie złapie… Za mądry on.
Читать дальше