Wyjechał na szczyt pagórka i stanął, zadziwiony. Po przeciwnej stronie płytkiej kotlinki jego ludzie ustawili furgony w trójkąt i oganiali się właśnie od resztek zbrojnych. Wozakom szło całkiem nieźle. Na błoniu leżało już kilka tuzinów trupa w obcej barwie. Twardokęsek spostrzegł grupki jezdnych, którzy zawracają konie i roztropnie umykają. U wylotu niecki raźno kolebały się trzy wozy taboru. Ich woźnice wywijali biczami nad końskimi grzbietami, aby skłonić zaprzęgi do większego wysiłku. Normalnie zbójca może pozwoliłby im uciec, bo Wiktoria i tak była przemożna. Nie chciał jednak, aby wieść o jego powrocie rozeszła się przedwcześnie.
– W nich! – wrzasnął. – Wybić psubratów do nogi!
Sam zamierzał zostać na szczycie wzniesienia i z oddali przyglądać się bitewnym przewagom swych ludzi. Ale kiedy kolejno zjeżdżali po łagodnym zboczu, kątem oka dojrzał błękitny kaftanik Złociszki i jasne włosy, które powiewały za nią na wietrze jak proporzec. Ze zdławionym krzykiem ruszył za nią.
Musiał przyznać, że jeździła po męsku, śmiało przeskakując nad wykrotami. Nie zawahała się ani razu. Dobrze, że napastnicy byli już w rozsypce i nikt się za bardzo nie kwapił do walki, bo dopędził smarkatą dopiero na pobojowisku. Twardokęsek nie wierzył własnym oczom, gdy w biegu zeskoczyła z konia i pochyliła się nad rannym Skalmierczykiem. Od strony furgonów też wysypywali się wozacy, aby co prędzej zabrać się do grabienia trupów. Twardokęsek w skrytości ducha również uważał, że to najprzyjemniejsza część każdej bitwy. Nie sądził jednak, że poślubił kobietę, która będzie przetrząsała sakiewki konających. Myśl o tym napełniała go dziwnym niesmakiem.
– Co robisz? – Złapał ją za łokieć.
Zobaczył, że Złociszka trzyma w ręku mizerykordię.
– Zostaw! – syknęła, uwalniając ramię.
Za jej plecami ranny z wysiłkiem uniósł miecz. Mierzył w zbójcę, ale ostrze drżało w jego czerwonych od posoki dłoniach. Złociszka odwróciła się ku niemu płynnie i wbiła ostrze tuż nad górną krawędzią puklerza, po czym przyklękła nad żołnierzem. Zbójca zesztywniał nieco.
– Co robisz?
Dziewczyna zacisnęła dłonie na wystającej części szypu i z wysiłkiem wydobyła go z piersi martwego.
– Widzisz? – Uniosła ku zbójcy rozradowaną twarz. – Moje kusze! Działają!
Stał jak skamieniały, kiedy zarzuciła mu dłonie na szyję.
* * *
Bogoria obejrzał się przez ramię. Pochodnie połyskiwały nad oddziałem powstańców jak sznur świetlików i nikły za zakrętem przecinki.
– Daleko jeszcze? – sarknął Szydło. – Od tych wertepów skóra mi już na zadku oblazła.
– Niedaleczko – odparł Bogoria, który dawno temu zdecydował, że nie da się pokurczowi sprowokować do kłótni. – Rychło u bartników staniem. Tam wypoczniemy.
– Akurat. – Karzeł pociągnął nosem. – Dobrze, jeśli znajdzie się miejsce na sianie, by głowę złożyć. No, ale nie narzekam. Obiecałem Szarce, że będę was strzegł, a u mnie słowo od złota droższe.
Szlachcic nie podjął rozmowy. Zdążył się nauczyć, że pozostawiony samemu sobie Szydło nudzi się szybko i milknie.
– Wiecie, że ten zbójca – zgadnął go znów karzeł – Chąśnik go chyba wołali, dwie noce temu czmychnął?
– Od początku mi się zdawało, że to człek niepewny – mruknął mimo woli Bogoria. – I nie omyliłem się.
– Nie trwoży was nieco, że do pobratymców pognał? – spróbował znów karzeł, rad ogromnie, że mu się w końcu udało skłonić szlachcica do pogawędki. – Wie dobrze, gdzie naznaczyliście szlachcie spotkanie, a Wężymord szczerym złotem za podobną wieść zapłaci.
Bogoria długą chwilę rozmyślał w milczeniu.
– Nie, nie zdaje mi się – odparł w końcu.
– Czemu? – naciskał Szydło, coraz bardziej zadowolony z siebie. – Przecie szczery Pomorzec, a pewnie jeszcze od innych gorszy, skoro go precz wygnali. Ani chybi was wyda. Właściwie – podrapał się po głowie – Wężymord obiecał taką nagrodę, że sam bym was wydał. Za Twardokęska też obiecano tyle złota, ile waży. A nasz zbójca grubas… – zachichotał złośliwie.
Bogoria, który sam nie był wątły, poruszył się niespokojnie na siodle. Szydło miał jęzor ostry jak brzytwa i lubił dręczyć swoje ofiary. Ale nie zbywało mu na słuszności. Chąśnik zniknął bez śladu.
– Pewnie za Twardokęskiem pognał – rzekł, aby zagłuszyć strach.
– Jeno dokąd? – odparł z powątpiewaniem karzeł. – Do Książęcych Wiergów?
Szlachcic nic nie odpowiedział. Obliczył, że zbójca powinien wrócić parę dni temu. Nie pojawił się jednak. Nie przysłał też żadnej wiadomości. Ani jednego słowa.
– E, nie wierzę, aby go odnalazł – oznajmił niziołek. – Twardokęskowi też nie spieszy się zbytnio z tą odsieczą. Co zrobicie, jeśli się okaże, że na Rogobodźcu nikt się prócz was nie pojawi? Nikt prócz was i Pomorców.
Bogoria pochylił głowę, wsłuchując się w miarowe człapanie koni po błocie.
– W tym się akurat mylicie – powiedział powoli. – Nie będę sam.
* * *
Noc była już ciemna, ale z dziedzińca wciąż dobiegał rejwach. Pan podkomorzy poruszył się niespokojnie na łożu, wyścielonym najmiększym materacem, i przetoczył na drugi bok. Od niesławnego spotkania ze zbójcą minęły już dwie niedziele i ślady po rózgach nie doskwierały mu jak wcześniej. Ale zraniona duma sprawiła, że nie miał najmniejszej ochoty pokazywać się ludziom na oczy. Nawet własnym pachołkom. Miał wrażenie, że naśmiewają się z niego za plecami.
Zdusił plugawe przekleństwo. Kiedyś dostanie tego obmierzłego łotra Twardokęska i odpłaci mu sprawiedliwie za wszelkie zniewagi. Za utraconego syna również.
Zamęt na podwórcu nie ustawał i podkomorzy postanowił dźwignąć się z łożnicy. Wsparty na kosturze, bo zastałe mięśnie bolały go niezmiernie, doczłapał do okna. Od razu wyrozumiał, że to nie sąsiad wracający z miasteczka zawitał w gościnę ani nawet nie wędrowny braciszek Cion Cerena, który niepomny na zakazy Wężymorda zapuścił się głęboko w żalnickie władztwo. Zbiegowisko było po prostu zbyt wielkie. Wydawało się, jakby wszyscy mieszkańcy dworu, nie wyłączając starców i karmiących matek, wylegli na dziedziniec.
– Gąsiorek! – krzyknął na pachołka, aby się wywiedzieć, w czym rzecz.
Nie doczekał się wszakże żadnej odpowiedzi. Gąsiorek zapewne pognał z resztą na dziedziniec, za nic sobie mając posługę panu. Podkomorzy skrzywił się kwaśno. Jak się Gąsiorka wsadzi w gąsior, wnet sobie przypomni o obowiązkach.
Kiedy wyszedł na ganek, miał wrażenie, że ludzie rozstępują się przed nim jak przed zapowietrzeńcem. Ale w istocie nikt nie zwracał na niego uwagi. Oczy wszystkich były wbite w sam środek dziedzińca, gdzie na ciemnej zrytej kopytami ziemi leżał kłąb sznurów.
Podkomorzy aż zaniemówił z oburzenia. Nie dbał nawet, że Wilcze Jary znów drażnią kniazia, zwołując się zbrojnie przeciwko pomorckiemu panowaniu. Nie rozumiał po prostu, kto miał dość bezczelności, aby podrzucić mu wici pod próg. Było przecież jasne, że nie pójdzie z resztą panów braci na tę ich śmieszną wojenkę. Armia Wężymorda wyruszyła już z Uścieży, a on, podkomorzy, nie zamierzał dopuścić, by zaszlachtowano go niczym świnię.
– Na co się gapicie? – zakrzyknął najgłośniej jak potrafił. – Szmaty piaskiem zasypać i podwórzec zamieść. Duchem!
Nikt nie usłuchał. Co gorsza, nikt się nie poruszył. Podkomorzy rozejrzał się baczniej i w świetle pochodni, które w wielkiej mnogości rozpalono, spostrzegł jeszcze kilka niepokojących faktów. Ze stajni wyprowadzono konie i osiodłano je należycie. Pod płotem dojrzał pięć wozów, wyładowanych po brzegi. Niektóre z niewiast płakały, zasłaniając twarze rąbkami fartuchów. U studni stała wielka gromada zbrojnych. Nader skrupulatnie unikali wzroku podkomorzego.
Читать дальше