Jako się rzekło, zbójca był człek obyty. I choć sam od boskich przybytków stronił, dobrze rozumiał, że jeśli z pomorckimi kapłanami sprawa, tedy już się nie wywiną. Że teraz na dobre przyjdzie grzbietem tarcicę heblować, czerwiom na ucztowanie.
Dobre parę kroków z tyłu, chyłkiem, wślizgnął się jeszcze jeden kapłan w brunatnej opończy. Twardokęsek stężał, rozpoznając Ciecierkę, opata z klasztoru Cion Cerena w Górach Żmijowych.
Ciecierka dojrzał skuloną przy murze wiedźmę. Ślepia mu wściekle rozbłysły.
Zbójca nerwowo oblizał wargi. No, widno nie minie człeka, co mu od bogów zapisane, pomyślał ponuro. Zdarzyło się w opactwie od ognia wymknąć, tedy teraz przyjdzie w ogniu sczeznąć.
Do izby weszli kolejni halabardnicy i młody mężczyzna o czerstwym smagłym obliczu, odziany w dopasowaną srebrzystą tunikę i zielone nogawice. Na czarnych kędzierzawych włosach nosił srebrną opaskę.
– I jakże ci tu u pana w komorze, Twardokęsek? – spytał kpiąco.
– U pana? – parsknął Twardokęsek. – Ja z Kopienników, my nie mamy panów.
Książę Evorinth nic nie odpowiedział, tylko oczy złowróżbnie przymrużył. Był wściekły. Pół miasta kotłowało się z zajadłości na szczuraków, drugie pół piło na umór. Kapłani od ranka znosili się cichaczem, najpierw pospołu w wieży Nur Nemruta, później skrycie po świątyniach, i bogowie wiedzą, jakie plugastwa obmyślają. Cytadela wrzała, jakby kto wsadził kij w gniazdo szerszeni. A Jasenka zamknęła się w swojej komnacie.
Spiski utkane tylko po to, by stały się splotem w kolejnych spiskach, pomyślał i znów zląkł się, jak wówczas, kiedy spoglądał na posłańców Wężymorda niespiesznie ciągnących poprzez błonia ku murom miasta. Kiedy wjechali w bramy cytadeli, wydało mu się z nagła, że czuje na twarzy chłód jesiennych pomorckich wichrów. Wydało mu się też, że oto wpuszcza do miasta moce, których nie potrafi ogarnąć. Nie cofnął się, nie zmylił rytmu gładkiej powitalnej mowy. Jednak za każdym razem, gdy spoglądał na owych zasuszonych starców, na znamiona skalnych robaków niestrudzenie pulsujące na ich czołach, ogarniał go przestrach. Podstępny, oślizgły lęk.
Lecz wszystko zostało obmyślone dawno temu. Zbyt dawno, by cokolwiek cofnąć, a ścieżka była wąska, bardzo wąska.
– Mój ród wiedzie się od Thornveiin – poprawił łagodnie. – Thornveiin, która zrodziła Vadiioneda i była ostatnią panią na Stopnicy. Jestem dziedzicznym władcą Kopienników.
– Rząd przez niewiasty nie przechodzi – zgryźliwie rzekł Twardokęsek. – Przez niewiasty przechodzą aby na zadek wrzody. Kopiennicy upadli za przyczyną Thornveiin. Zła krew, panie – dodał – wielce zła krew.
Ciecierka zdzielił Twardokęska kańczugiem. Zbójcy pociemniało przed oczyma.
– Zostaw – książę skrzywił się nieznacznie. – Nie mniemałem, że przyjdzie nam rozprawiać o rodowodach, zbójco, ale słowa lepiej bacz. Znają tu twoje imię, Twardokęsek, aż za dobrze znają. Ni roku nie pomnę, bym nie słał zbrojnych na Przełęcz Zdechłej Krowy. No i mam cię wreszcie, Twardokęsek, na powrozie, a dalej szczekasz.
Zbójca milczał, przyglądając się ukradkiem powroźnikom, którzy układali wiedźmę na szrobie. Wiedźma gapiła się wkoło wytrzeszczonymi oczyma, nieprzytomnie, i nie bardzo chyba rozumiała, że ją do wyciągania sposobią. Nie, na wiedźmę Twardokęsek nie mógł liczyć.
– Nie jesteś ciekaw, zbójco, czemuś w niewód popadł? – lekko spytał książę. – Dziwka cię powroźnikom wydała, Twardokęsek, a kamrat własny rozpoznał, ot, i wszystko. Trzeba się było Przełęczy trzymać, a nie ze zwierzołakami mataczyć.
– Nie mataczyłem – mruknął ponuro zbójca.
– Za głupca mnie bierzesz, Twardokęsek? – prychnąl książę. – Mam wiadomość pewną, że od Trwogi ciągniesz. Znaczy się przez Góry Sowie, siedlisko szczuraków. I ty mi tu psiną oczu nie zatykaj, że ci po dobroci przejazd dali. Alboś im już za to odpłacił, albo cię za przysługą jaką do Spichrzy przysłali.
Zbójca splunął ku safianowym butom księcia i zaraz zakwilił pod kolejnym ciosem kańczuga. Ciecierka uśmiechnął się złowieszczo.
– Waszej miłości zda się do gości iść – rzekł kapłan Śniącego. – Wiedźma wszak władzy kościelnej powinna.
– Nasza miłość nie porzuci świątyni w owym obowiązku. Toż my dwa państwa filary, nam się wspierać i umacniać trzeba – zadrwił książę. – A uczta i tak się nie rozpocznie, póki wasze świątobliwości w lochu. Widzisz, Twardokęsek – ciągnął swobodniejszym tonem – to już nie mordowanie po gościńcu, tylko polityka. Będzie przeto rozsądniej, jeśli wyjawisz, co wiesz, a ja zadbam, żeby ci szybko i akuratnie ścięli łeb… – Przerwało im wycie wiedźmy, która ocknęła się wreszcie z odrętwienia.
Powroźnicy co prędzej podkręcili sznury, aż wiedźma zaskowytała. Obdarta z przyodziewku wydawała się jeszcze chudsza. Żebra wystawały jej ze skóry jak rząd ościeni.
Książę pochylił się nad rozciągniętą na szrobie niewiastą. Powroźnicy pospiesznie okładali ją liśćmi świniej wszy, by którego nie zauroczyła, i ciemiężycą, co od złego oka strzeże.
Wiedźma targnęła wykręconymi nad głową ramionami, stęknęła boleśnie.
– Poluzujcież – rozkazał książę. – Gadać musi.
Łysy powroźnik popuścił sznury. Bez zbytniego zapału.
– Wiesz, kim jestem? – spytał książę.
– Yhm – odparła skwapliwie wiedźma. – I głupi Twardokęsek. Bo wy macie prawo nad Kopiennickimi. Jeno nie po Thornveiin, ale…
– Dosyć! – popatrzył na nią z czystą grozą. – Starczy… po prostu starczy…
– Ja już widziałam księcia – pochwaliła się wiedźma. – Nerinka. Ale nie był dla mnie dobry. Trzymał w klatce u powały i bił, więc ogień uczyniłam i poszłam od niego…
Toż jakby ona nie była głupia niedojda, pomyślał ze zdumieniem zbójca, rzekłby człek, że go straszy. Że leży na szrobie i się odgraża.
I widać nie samemu Twardokęskowi przyszło to do łba. Jeden z powroźników mimowiednie sięgnął ku naszyjnikowi z zeschniętych kostek nietoperza, które, jak wierzono w Krainach Wewnętrznego Morza, odbierają moc złemu. Oprawcy znali swoje rzemiosło, znali aż za dobrze. Wiedzieli, że licho nigdy nie śpi, a wiedźmę raz pochwyconą jak najszybciej trzeba w ogień wrzucić. Bo jak nią już raz szał owładnie, żadne wtedy płacze czy zaklinania nie pomogą.
– Nawet kamienie się spaliły – mruknął do siebie książę. – Był zaślubiony mojej kuzynce. Przyjechali raz do Spichrzy z dwoma tłustymi rozwrzeszczanymi bachorami… Z gęby Nerinek się zawsze na idiotę zdawał, a tu proszę, wiedźmę do cytadeli przygarnął. Co samo jedno za dowód przeniewierstwa wystarczy, bo nie po to ją w klatce wieszał, aby zamiast kanarka śpiewała. Szkoda, że w owym ogniu umorzony, bo ja bym mu powolniejszą śmierć zgotował…
– Chyba wasza miłość pojmuje – powiedział oschłym głosem kapłan Zird Zekruna – że lepiej mistrzów powroźnickich z wiedźmą zostawić. Niech swe rzemiosło czynią, bo ona w zabawach z ogniem dobrze wprawna i tu się może zła przygoda trafić.
Grymas wykrzywił gębę Twardokęska. Ano, pomyślał, strachajcie się. Dobrze rozumiecie, że jak się wiedźma odwinie, to się wieża niczym purchawka rozpęknie.
– Pojmuję to jasno – uśmiechnął się książę – i aż serce we mnie zamiera, by wasze świątobliwości pod dachem moim nie ucierpiały.
– Jest powinnością świątyni plugastwo ogniem wypalać – sztywno odparł kapłan.
Читать дальше