– A powinnością korony wziąć pomstę na zwierzołakach i tych, co rzeź z nimi ukartowali. Tedy powinności nasze jednakie, nieprawdaż? Posłuchaj, wiedźmo. Widziałaś szczuraków, prawda?
– Yhm – przytaknęła wiedźma. – Ogień w gospodzie zażegłam, szczuraków paliłam…
– Nie będziecie chyba słychać wiedźmiego bełkotu, wasza miłość – zaprotestował kapłan Śniącego. – Od kaźni się plugastwo wykpić próbuje.
– Toż sam mnie, pacholę jeszcze niedorosłe, wasza świątobliwość nauczałeś, że wiedźma głupia jest i do knowań niezdatna. Czego ojciec mój, Ergurn Szalony, doświadczył, gdy z wiedźmiństwem pospołu przeciwko świątyni spisek uwarzył – odparł z drwiną książę. – Tedy powiadasz – zwrócił się ku wiedźmie – że zwierzołaków paliłaś w gospodzie. A potem do Spichrzy ściągnęliście. Po cóż? Trzeba było w góry co prędzej umykać, nie między ludzi leźć.
– Bo tędy jej droga idzie – odparła wpatrując się w twarz księcia bezmyślnymi niebieskimi oczami.
– Czyja?
– Jej. Oni wiedzą – kiwnęła głową na Krawęska i kapłanów Zird Zekruna. – Dlaczego ty nie wiesz?
– Więc powiadacie wasze świątobliwości, że wiedźmy są głupie? – uszczypliwie spytał książę.
– A po cóż ci wiedzieć? Nic ona od ciebie nie chce. Przechodzi tylko. Szuka. Nie możecie jej zostawić? – zapłakała nagle. – Nie pokryła jej woda, nie pochłonął ogień, czego jeszcze chcecie? Wy nią jako kukłą obracać nie będziecie… Bo już zgadywać poczyna, ku czemu ją posłano. Bo jej wszyscy o Annyonne prawią…
– Bluźnierstwo! – wykrzyknął kapłan Śniącego. – To imię przeklęte nawet kamienie nagie obraża!
– Kamienie nagie zmilczą zniewagi – chłodno odpowiedział książę. – O co i waszą świątobliwość pokornie proszę. Jednak wątpię, by wiedźma mogła bluźnić. Wiedźma bogom nie przynależy, więc zaprzeć się ich nie władna. Dalej, wiedźmo. Skąd ta niewiasta? Jak ją wołają?
Wiedźma zacisnęła wargi, hardo wysunęła brodę. Wargi drżały.
Książę dał znak i powroźnik podkręcił sznura. Wrzasnęła cienko, piskliwie, wyrzuciła do tyłu łysą głowę, aż walnęło. Ot, głupia, pomyślał ze złością Twardokęsek. Toż powiesz, wszystko wyśpiewasz. Tyle aby, że męczyć cię pierwej będą, kleszczami szarpać, na kole łamać. Gadaj – że, niedojdo, co ci do tego łba pustego Szarka nakładła.
Łysy powroźnik, widać bardziej od innych obrotny, bez rozkazu podsycił ogień w trójnogu i począł rozgrzewać chwytniki. Narzędzia były dobrze przysposobione do sprawiania wiedźm, gdyż oprawcy żelazo hartowali w soku chrzanowym wyciskanym przez chustę razem z glizdami, by przeciw złemu dobrze stwardniało.
Wiedźma znów zaskowytała. Zachłysnęła się wysokim zawodzeniem, aż w krzyżu Twardokęsek ów pisk poczuł, szarpnęła się, wygięła. Coś jej chrupnęło w stawach, ale ją drugi powroźnik przytrzymał. W brzuch nisko pięścią ugodził i w gębę poprawił.
– Szarka – wyrzucił z siebie raptownie zbójca. – Na Tragance zwano ją Szarka, ale innych imion zda się wam u niej samej wywiedzieć. Albo i u kapłanów Zaraźnicy – dodał pod ponaglającym spojrzeniem księcia. – Nosi ich znak, obręcz dri deonema. Więcej nie wiem. Przez góry jeno ją prowadziłem. Mnie się nie opowiadała, czego w Spichrzy szuka.
– Iście zadziwiające – skrzywił się książę. – Spichrze nawiedza kochanica Morowej Panny, tfu, chciałem powiedzieć, najwyższa kapłanka prześwietnej Fei Flisyon. Schodzi z gór pospołu z zastępami szczuraków w przeddzień Żarów. Z wiedźmą i zbójcą z Przełęczy Zdechłej Krowy u boku. Traf, że w cytadeli popasają też wasze świątobliwości – lekko ukłonił się kapłanom Zird Zekruna – i wasz zausznik wyłuskuje wiedźmę wśród mrowia pątników prędzej, niż mój służebny chwyta pchłę. Ja oczywista nic nie wiem – uderzył pięścią w ścianę. – Bo i po cóż? Toż pani Jasenka ochoczo pachołków do gospody po wiedźmę wysyła. A skąd owa nagła pani Jasenki skwapliwość? Bo płodności nabyć pragnąc, drugi rok do kapłanów po kryjomu chadza i rozkazów ich skrupulatnie słucha. Pewno, że wiem – spojrzał spode łba – pół Spichrzy o tym gada. Pani Jasenka nie jest zbyt bystra, lecz ma inne zalety. Mogę przymykać oczy na jej słabości, moja wola i nic nikomu do tego. Ale nie pozwolę, żeby mi własnych pachołków za plecami bałamuciła i waszej świątobliwości na posługi oddawała! Ma świątynia Servenedyjki, niech złoczyńców ścigają. Ale na świątynnym trakcie, a nie w mieście, bo tu moje prawo i mój sąd! – zakończył, niemal wrzeszcząc.
Podczas całej tej przemowy kapłan Zird Zekruna Od Skały przyglądał się księciu Evorinthowi niczym nieznanemu rodzajowi zwierzęcia. Z mieszaniną obrzydzenia i ciekawości.
– Pohamujcież się, wasza miłość! – upomniał go kapłan Śniącego.
– Masz mnie za głupca, Krawęsek? – żachnął się książę, opuściwszy niedbale słowa: “wasza świątobliwość". – Wszak tu nie o jedną wiedźmę sprawa. Ja Zaraźnicy rozjątrzyć nie zamierzam, ani się księżyc nie odmieni, a miasto mi pomorem wyludni. I co wtedy będzie? Że bogowie ścierwa wskrzeszać się nie kwapią, tedy mniemam, że mi Śniący ludzi nie wróci.
– Dość – sucho skarcił go Krawęsek. – Sami nie wiecie, co mówicie. Lepiej, abyśmy nigdy nie słyszeli głosu Śniącego. Anim ja o owej niewieście, co z Traganki przychodzi, wiedział, ani znał jej imię. Bo gdyby mnie zasię o niej uwiadomiono, sam bym do bram witać ją wyszedł. Jednak nie dalej niż dzisiejszego ranka gościłem namiestnika Fei Flisyon Od Zarazy. Nie rzekł mi ni słowa o dri deonemie, a nie widzi mi się, by rzecz podobną przede mną taił.
– Cóż, przyczyn powściągliwości waszego konfratra dowiedzieć się już nie zdołamy – odrzekł książę. – Przed zmierzchem jego domostwo spłonęło ze szczętem, a sam czcigodny Krotosz zniknął w zamieszaniu. Nie, nie robić mi tu zdziwionych grymasów! – wrzasnął na Krawęska – Ktoś podburzył pospólstwo, a nie ja, tedy świątynia! I nie o to się rozchodzi, że mnie Krotosza żal! Dobrze wiecie, listy zastawne, przez księcia ojca pana podpisane miał i jakoby za gardło mnie nimi dusił. Sam bym mu chętnie węgle pod rzyć podłożył! Ale, że się gdzieś w zamieszaniu zawieruszył, to jest partactwo i przeciwko sztuce zbrodnia! Jak się na czym, wasza świątobliwość, nie znacie, to łap w cudzy sak nie pchajcie!
– Ja… – zająknął się posiniały Krawęsek. – Ja nie…
Oprawcy spoglądali to na Krawęska, to na księcia, wielce pomieszani ich kłótnią. Ogień jednak wytrwale sycili, póki chwytniki nie poczerwieniały od żaru. Powroźnicy bowiem dobrze rozumieli, że świeckie tu li kościelne prawo przeważy, za jedno, rzecz się bez kleszczy nie obejdzie.
– Po próżnicy z wami gadka – rzucił książę. – Nierad cię ostawię, wiedźmo – wziął spod ściany długi szpikulec i uniósł nim wiedźmę pod brodę – lecz zaiste trzeba ucztę gotować. Dobrze plugastwa, mistrzowie, doglądajcie – rzucił powroźnikom. – I nie tykać mi jej, póki nie wrócę.
On dopiero zaczął pytać, zrozumiał Twardokęsek. Zląkł się imienia Zaraźnicy, ale i tak bez kapłanów nocką wróci, ścierwo, nie poniecha. Poty będzie dręczył, póki z nas ducha nie wypuści, nie darmo jego w górach Dręczyciel wołają. Nie uniesieni stąd szyi. Ani my, ani ci powroźnicy, co się między pańskie sprawy zaplątali.
– Poniechajcie tego, panie – zgrzytliwym głosem odezwał się kapłan Zird Zekruna. – Jeśli nie na własną głowę, tedy na miasto baczenie miejcie. Na gości, co na zamku, na święto…
Читать дальше