Nagle niebo nad nimi rozbłysło purpurowymi ogniami. W pałacu księcia Evorintha rozpoczęła się wieczorna biesiada. Karzeł przystanął, zadarł głowę.
Pośrodku oświetlonej znienacka ulicy podochocony przechodzień opuścił pludry i począł lać wyniosłą strugą ku niebu, na którym z sykiem wybuchały barwne fontanny ognia.
– Rok cały je ogniomistrze dla naszego zacnego księcia sposobili – zachichotał karzeł. – A dziś ledwo kto łbem kiwnie, wiedźmy im się wszędzie zwidują. Po sprawiedliwości to nie wiem, gdzie nam na nockę przylgnąć. Ludzie zestrachane, powroźnicy ulice przepatrują i łacno we ćmie jakiś ciołek może mnie miast zwierzołaka sprawić – dodał z namysłem. – No, widzi mi się, nocka letnia, w ogrodach legniem i do świtu przedrzemiem, z dala od zgiełku. Ale wcześniej zda się powieczerzać odrobinę. Książę pan nasz dobry w ogrodach pątnikom jadło rozdaje… a i miastu po drodze się przypatrzysz, boś, widzę, nie z naszych.
Dziwne to było święto. W Spichrzy prawie każdy potracił krewniaków, częściej więc mijali domy na głucho zamknięte i kirem obleczone niźli ubrane kwieciem. Po mieszczańskich kamienicach za zatrzaśniętymi oknami zawodziły płaczki, ale też ulicami włóczyły się gromady tałatajstwa spojonego winem, które książę pan kazał u bram zamkowych darmo wydawać; ryczeli przy tym srodze i szczurakom złorzeczyli. Nie brakło też pątników w ciemnych podróżnych płaszczach, którzy z dala na święto zjechawszy, ani o szczuraków dbali, ani żałobę chować myśleli.
Przez wąską furtkę wyszli na przestronny bulwar, po obu stronach obwarowany wielkim murem, i zaczęli się wspinać ku świątynnej wieży i jasnym od pochodni murom cytadeli. Karzeł maszerował raźno, nie zaczepiając nikogo, nie robiąc nawet małpich min do książęcych drabów.
– Tu już nie miasto, jeno świątynny trakt – objaśnił zdziwioną Szarkę. – Tu Servenedyjki pokoju pilnują – wskazał czubkiem brody nadciągające od strony świątyni wojowniczki.
Jechały środkiem drogi, zarówno pątnicy, jak i szlacheckie orszaki pospiesznie ustępowały im miejsca. Servenedyjki nie przyglądały się nikomu w szczególności, obojętnie wyprostowane na grzbietach krępych łaciatych koników. Nosiły się srebrno i niebiesko. Twarze miały poznaczone siną farbą w wężowe sploty, na nogach obcisłe niebieskie nogawice, a na kolczugach sute płaszcze podbite białym futrem. Nawet rękawice i wysokie buty z wywiniętymi cholewami zabarwiono kosztownym żalnickim błękitem. Przy pasie każda miała zgrabną szabelkę w srebrzystej pochwie i buzdygan.
Wędrowcy na trakcie jakby ścichli i spokornieli. Matki zasłaniały oblicza dzieci, by nie padł na nie wzrok wytatuowanych wojowniczek, mężczyźni skwapliwie przyglądali się własnym stopom.
– Zwierzchnik świątyni je najął – tłumaczył niziołek. – Będzie ze trzy tuziny lat, jak się norhemni przedarli za Góry Żmijowe, jeszcze za starego księcia. Okolicę doszczętnie spustoszyli. Ludzi mnóstwo w niewolę pobrali, wojsko dobrego pana znieśli i popod samą Spichrza stanęli. Wtedy właśnie kapłani Servenedyjki sprowadzili. Zrazu jedną czy dwie kopy, bo ludzie się ich strachali okrutnie. A teraz w każdej cytadeli stoją, co rok więcej ich z gór spływa.
– Skąd są?
– Kto je tam wie? Za bardzo to one po naszemu nie gadają, ani nawet te, co się na dobre we Spichrzy zalęgły, w Krowim Parowie. Werbownicy szukają ich za Górami Żmijowymi, ale jeszcze dalej na zachodzie siedzą, pomiędzy górami. Do księżyca pono niby wilkowie nocami wyją i cześć mu oddają. A gniewliwe bardzo i zaciekłe, tedy się nie gapcie.
Nie zatrzymywani przez Servenedyjki przeszli nisko sklepioną bramą, jak wyłuszczył karzeł, czwartą z jedenastu bram, które bronią przystępu do świątyni Śniącego. Na trakcie gwar był wielki i odświętne zamieszanie. Spod murów dziady hałaśliwie nawoływali miłosierdzia i jeszcze hałaśliwiej przeklinali skąpych darczyńców. Przekupnie wciskali pątnikom poświęcone w świątyni miedziaki z wizerunkiem boga, które ponoć od nagłej śmierci chronią. Trzech wsadzonych w gąsiory i dobrze już poturbowanych wyrostków, którzy na błoniach pod miastem kradli, niezdarnie osłaniało się przed ciskanymi przez co bardziej krewkich pątników kamieniami. Nieopodal bramy wkopano solidny pal. Tkwiło na nim nieźle przegniłe i przez ptactwo napoczęte niewieście ścierwo. Przechodzący przyglądali się mu z mieszaniną ciekawości i trwogi.
– Powisi, póki nie zgnije ze szczętem. Książę na gardle przykazał karać, kto by zdjąć próbował – karzeł pochwycił pytające spojrzenie Szarki. – Chłopka, dziecię własne w kotle na strawę uwarzyła i do Spichrzy przed gniewem pańskim zbiegła… bo i głód popod miastem takowy, że rychło ludziska ziemię żreć będą, tedy chłopstwo zbiega, kędy może, ani im nasz dobry pan Evorinth z dusienicami nastarcza. A białkę ową to ja dobrze pomnę, jako ją przed rychtarza drabowie przywiedli. Głupia była baba, głupia straszliwie. Ani się próbowała zapierać. Dziecisków w obejściu dziewięcioro, gadała, a wszystkie ledwo zipią, tedy my z chłopem uradzili, przyjdzie najdrobniejsze na karmę uwarzyć. Jak uradzili, tak uwarzyli – zarechotał. – Ale widać, strawa im na zdrowie nie poszła.
– To i chłopa na pal nawlec powinni – spostrzegła Szarka.
– A, to już zgoła inna sprawa – wyłożył szyderczo. – Bo widzicie, dzieciak, jako i każde inne żywiszcze w obejściu, ojcowskiej władzy powinnien. A władza to surowa, nieugięta, choćby i życie zabrać władna. Nie zachwala tedy tego książę nasz pan dobry, ale chłop był w prawie własnego dziecięcia mięso żreć, to i żarł, i karać się go za to nie godzi. Ale niewiastka matka jest i matczyna w niej powinność. Znaczy się, dziecię własne miłować i życie własne za nie stawić. Durne prawo, ale prawo. Przeto babę na pal nawlekli, a chłopa luzem puścili. Ale ledwo nogami powłóczył i zda mi się, też długo nie pociągnie.
Przed piątą bramą Książęcy Trakt rozszerzał się nieco, tworząc obszerny, podłużny dziedziniec. Mury były tu równie solidne jak wcześniej, ale wprawne oko rozpoznawało w niektórych miejscach odmienną murarkę.
– Opactwo tu kiedyś stało potężne – znów się odezwał niziołek. – Sławne, nieledwie jak sama świątynia. Aliści się potem powadzili, bo książę nieboszczyk przychylał ucha raczej opatowi niźli świątyni. Ale nie godzi się u mężów świątobliwych niskich pobudek dorozumiewać, tedy pewnie nie o książęcą łaskę, ale o większe rzeczy spierać się musieli, znaczniejsze… – zarechotał plugawo. – Znaczy się, o gacie…
Kilku książęcych drabów przystanęło wokół, przysłuchując się ciekawie słowom niziołka. Książęcy raz po raz brali się za łby ze strażnikami świątynnymi, toteż karzeł ani się nie stropił i dalej radośnie na mnichów wygadywał.
– Ano, prawie o gacie – ciągnął. – Bo widzicie, mnisi w opactwie nie dość, że poczęli bez gaci chodzić, to jeszcze głosili, że gacie oznaka zniewieścienia i gwoli surowości zakonnej przeniewierstwo. Nie dziwota, że rozjuszyli świątynnych, którzy też rześko pokrzykiwali, że mnisi z opactwa zadki gołe trzymają, aby tym łatwiej mieszczkom dogadzać. Wkrótce już głośno o herezji wygadywano, stosami się nawzajem straszono i na zamek listy gniewliwe pisano. A jak się wszystko skończyło, próżno gadać. Księcia na łańcuchu do świątyni pachołkowie przywiedli, opactwo zburzone. Co zaś się tyczy gaci… nie dalej, jak wczoraj u dworki księżnej Egrenne w alkierzu mnicha przydybali, więc aż tak one świątynnym nie wadzą… – zarechotał.
Читать дальше