– Nanku, a co bydzie potem, jak heretyk pódzie klęczeć i poprosi o przebaczenie?
– A potem… Potem to bydzie po wszystkim.
– Cisza! – Hideo wreszcie odwrócił się do Pawężników. – jeszcze ktoś słowo powie, uznam to za zdradę stanu! Uciekinier zostanie schwytany i oddany władzy! A ja osobiście dopilnuję, żeby heretyk trafił prosto do Rombu!
No. Drugi raz nie wdepnę przez łagodność, pomyślał z zadowoleniem oficer, zanim chlupnął głową w bagno.
– Nanku, a czemu my ubili żołdnierza?
– Bo to zły człek.
– A czemu zły?
– Bo to Nihoniec. Morda borsucza, syn żołdaka i kurwy.
– Nanku, a co to kurwa?
Bywalcy gospody Pod Żołędziem i Szyszką w Biełej Wodzie dobrze znali tego starego żołnierza, który w pogodne dni siedział w ogródku, w deszczowe siedział w środku, a w nocy, gdy gospoda była zamknięta, nie wiadomo gdzie się podziewał, bo nikt go poza terenem karczmy nigdy nie widział. Stary żołnierz był znany ze swoich opowieści, a przede wszystkim z faktu, że trwały one dokładnie tyle, co kufel dębczaka. Gdy dębczak się kończył, kończyła się też opowieść i nie było siły, żeby usłyszeć coś jeszcze, dopóki nie postawiło się przed żołnierzem następnego kufla.
Traf chciał, że pewnego pięknego dnia obok żołnierza usiadł młody człowiek o ciemnych kręconych włosach, wielkich czarnych oczach i – co ciekawe – bardzo jasnej twarzy. Prawdopodobnie południowiec, który zatrzymał się w mieście Bieła Woda przejazdem. Nie znał starego weterana i jego historii, a pieniędzy zabrał w podróż sporo. No i lubił cierpkiego dębczaka. Dzięki tym wszystkim okolicznościom przesiedział ze starym żołnierzem kilka godzin i usłyszał wiele ciekawych rzeczy. W tych chwilach, w których nie rozpraszała go pulchna i milutka dziewka o jasnych jak słoma włosach.
– Najważniejszego opowiedzieć ci nie mogę – mówił żołnierz. – Ale tyle, ile się da, to ci opowiem. Urodziłem się w mieście, w którym też narodziła się chwała Cesarstwa. W deszczowej i wietrznej Plandze. Miałem dziesięć lat, gdy na placu stałem, a Cesarz z Fangusy przeklętej przyjechał do swego rodzinnego miasta. Z matką i z ojcem stałem. Matka też wyszła na żołnierzy popatrzeć… Nie jesteś z Północy? Nie? To ci nie dziwne, że matka wyszła z domu. No i tak stałem na placu, kiedy Cesarz kazał wszystkim cywilom uklęknąć przed żołnierzami. „To oni – powiedział – słudzy moi umiłowani, bo nie tylko łatwe czy miłe rozkazy wypełniają, ale wszystkie! Nie to, co wy, cywile. Dlatego tylko oni w Cesarstwie rządzić i administrować będą. I jeśli kto z was całym sercem mnie kocha, a nie tylko zadkiem tchórzliwym, jeśli kto z was kocha Cesarza nie tylko za pokój, spokój i pełną michę w Imperium, ale dlatego, że widzi piękno i słuszność moich zamysłów, niechaj się w dyrdy do armii zaciąga albo do Ochotniczej Rezerwy zapisuje! No, „w dyrdy” nie powiedział, powiedział „natychmiast”. Ojciec wracał do domu zamyślony jakiś, czerwone miał policzki. „Tatku – rzekłem. – Ja chcę być żołnierzem”. Jak się matka na mnie nie rzuci, jak mi w twarz nie przydzwoni! Pewnie się bała, że mogę kiedyś na wojaczce zginąć. Ale ojciec powiedział: „Zostaw”. „Zostaw – powiedział. – Ma rację. Czasy dla żołnierzy nastały, kto chce być kimś, musi być żołnierzem”. „Nie chcę – mówi matka. – Jak go zaczną skurwysynem nazywać, to jakby o mnie kurwa mówili. A potem ktoś mu brzuch przebije albo i głowę obetnie, szczurom i robakom na uciechę”. „To nie tak, kobieto – ojciec odpowiada. – Toż Cesarz powiedział, że żołnierze wszystko robić będą. To będą żołnierze nie tylko od zabijania, ale też i od kur liczenia, od podatków zbierania, miastem rządzenia, klejnotów skupowania. Niech będzie żołnierzem”. No i tu przeliczył się tatko kochany. Bo dużo czasu na najbardziej, jak to mówią, klasycznej wojaczce spędziłem. Brzuchy się przebijało, głowy obcinało. Albo i jeszcze gorzej.
No i kiedy piętnaście lat miałem, zabrali mnie w koszary. A że dobrze się sprawiałem, w dwa lata później przenieśli do oficerskiej szkoły, ponieważ Cesarz już wtedy nie patrzył na urodzenie. Połowa kolegów to byli Nihońcy. Jeden z nich, Shimoto Toru się nazywał, kiedyś zapytał, gdy nas upraw różnych i hodowli uczyli, po co nam to wiedzieć, jeśli nam wojaczka pisana. Porucznik profesor rozkazał go nagiego za nogi powiesić, tyłem do nas i rózgą siekł, wykładając. Co słowo to uderzenie. Co uderzenie to pręga. Mówił tak: „Każdy – prask – żołnierz – prask – to – prask – sługa – prask – cesarza – prask – jak – prask – cesarz – prask – każe – prask – hodować – prask – świnie – prask – to – prask – żołnierz – prask – wyhoduje – prask – świniaka – prask – wielkiego – prask – jak – prask – krowa – prask”. Po krowie przestał bić, odwiązał Nihońca, kazał mu się ubrać i usiąść na swoim miejscu. Nihoniec usiadł, choć go to bolało pewnie jeszcze bardziej niż chłosta. Potem wykład się kończy, Toru wstaje z krzesła, a krzesło nie puszcza, do nogawic się przylepiło, od krwi.
A w wieku dziewiętnastu lat pierwszy raz poszedłem na wojenkę. Służyłem pod wielkim głupcem, nazywał się Tundu Embroja, generał. Podbijaliśmy Południe, a on był południowcem i chciał dopiec swoim. Jedno całkiem ładne miasto, Turri Blanga, chciało samo się poddać i przysłało od razu kontyngenty żywnościowe. Ale ten kapuściany łeb kazał wziąć miasto siłą pod pozorem złej jakości kontyngentów. I to była ta słynna rzeź Turri Blanga.
Wtedy dokonałem mego największego wyczynu. Tundu posłał w bój swojego ulubieńca, Hanakę. Hanaka był kwatermistrzem, ale południowcy potem nazywali go krwawym mistrzem, squarciamastru zamiast quartiermastru. Kiedy zbliżyliśmy się do miasta, Turri Blanga oczywiście zamknęło bramy.
Wtedy Hanaka wymyślił, jak rozwiązać problem swoich rybek. Zakupił wcześniej kilkaset tysięcy pudów solonych ryb dla wojska. Już to było szaleństwem, w tym południowym klimacie, gdzie gorąco, kurz, słodkiej wody mało i całe miesiące z wywieszonym ozorem wiara maszerowała. Ale najważniejsze okazało się jednak to, że ryby musiały być niedosolone, bo kiedy on je kupił, rozkładały się już od miesiąca. Nie mogli oskarżyć miasta, że to ono im te ryby dało, bo Hanaka kupił je za pieniądze armii od innego dostawcy i wziął za to nielichą łapówkę. Gdyby cesarz się dowiedział, poszedłby Hanaka do Rombu, jak nic. Znaleźli się tacy, co po powrocie z kampanii byli gotowi lecieć do Cesarskiego Oskarżyciela, kłuło ich w oczy, że Nihoniec został kwatermistrzem całej II Armii.
Hanaka przepisał ryby z budżetu żywnościowego na budżet zbrojeniowy. Potem dla pewności potrzymał je jeszcze przez jeden dzień w beczkach, na słońcu, aby w końcu wrzucić je do Semperno. Pamiętam, kiedy otworzyliśmy beczki, dwie setki żołnierzy porzygało się w tej samej chwili, jak jeden człowiek. Tam nie było już ryb, tylko sinozielona maź, która bulgotała i chyba nawet coś się w niej ruszało.
Semperno to było jedyne źródło pitnej wody dla Turri Blanga. Rzeka od razu zmieniła kolor i chmary much otoczyły nas jak gęsty las. Ale po mojemu, to one nie leciały do tej mazi, tylko uciekały. Tam gdzie wcześniej była rzeka, kilkaset tysięcy pudów płynnej zgnilizny pełzło po zboczach Altupianu, żeby dotrzeć wreszcie do miasta, do okratowanego otworu, którym rzeka wpływała do miasta.
Kiedy to zielone przedostało się za mury, usłyszeliśmy wrzask. To krzyczała Turri Blanga. Całe miasto zaczęło krzyczeć, a potem zrobiło się bardzo cicho. Hanaka posłał herolda. Herold też o mało nie zemdlał, jak zbliżył się do miasta, taki to był zapach. Ale wytrzymał i wykrzyczał swoje przesłanie. „Macie jeden dzień. Do jutra w mieście na pewno wybuchnie zaraza. Jeśli poddacie się i wyjdziecie z miasta, damy wam zjeść korę siłodrzewu z naszego lazaretu. Jeśli zaś nie poddacie się i nie wyjdziecie z miasta, to już na zawsze tam zostaniecie, by nie dopuścić do szerzenia zarazy”.
Читать дальше