Brama była już otwarta, ale stało w niej dwóch strażników.
– I co teraz? – spytała Jonga.
– Ćśśś… Ani słowa – odpowiedział generał.
Podeszli do bramy. Strażnicy oczywiście zastąpili im drogę. Tundu Embroja wykonał kilka dziwnych, niezbornych ruchów. Strażnicy pokiwali głowami i przepuścili ich. Bez słowa.
Zaraz za bramą znaleźli się na wielkim placu wśród baraków, straganów i bud. Naokoło trwały przygotowania do ubogiego jarmarku. Skrzypiały stoły, łomotały beczki, piały koguty i rżały konie. I chodaki stukały o bruk. Poza tym nic nie było słychać.
– Dlaczego oni nic…
– Ćśśś… – Tundu złapał Jongę za głowę i zatkał jej usta. Rozejrzał się. Obok była wielka, rzeźbiona brama kamieniczna. Wciągnął Jongę do środka. Była zbyt zaskoczona, żeby coś powiedzieć.
– W tym mieście – wyszeptał szybko – nikt nie mówi, chyba że rękami. Farsitan znaczy po cezariańsku Cesarskie Miasto Niemych. Cesarz kazał im obciąć języki. Kiedy dziecko ma rok, obcinają mu język. Wtedy świętują. Nic nie mów, jeśli nie chcesz stracić języka. Nic nie mó…
I nagle sam przestał mówić. Nic nie mówił, tylko patrzył na plac. A potem cofnął się w głąb bramy.
Przez plac szło kilkunastu żołnierzy. Jeden wlókł na postronku młodą kobietę, drugi dziecko. Zarówno kobieta, jak i dziecko mieli wielką plamę zakrzepłej krwi wokół ust, która upodobniała ich do klaunów. Najwyraźniej operację ucięcia czy też wyrwania języka przeprowadzono niedawno.
Zakrwawionym chłopcem na postronku był Aldu. Kobieta niosła zawieszoną na szyi deseczkę z wyraźnym napisem: „Żona zdrajcy i dezertera”. Mogła być tylko żoną Tundu Embroi. Bardzo młodą żoną.
Pragnący wykazać się patriotyzmem mieszkańcy Cesarskiego Miasta Niemych wygrażali bezgłośnie parze złoczyńców na postronku. Jedyny odgłos wydało kilka zgniłych jabłek, które trafiły w dziecko.
Jonga odwróciła się i w ostatniej chwili zdążyła złapać generała za rękę. Za twardą, zesztywniałą pięść.
Próbował się wyrwać.
– Nic nie zrobisz – wyszeptała. – Nie tutaj, nie teraz! Idźmy za nimi, ostrożnie.
Po chwili dodała:
– Pomożesz mi go zabić.
Admirał Matsuhiro patrzył na ogromną, wielką tratwę, rozciągającą się aż po horyzont.
Członkowie załogi wszystkich jego statków w większości urodzili się już na morzu. Tak jak on. Ich rodzice musieli przyzwyczaić się do życia na statkach. Podobno nawet wtedy, kiedy żyli w Utraconym Mieście, jedli surowe ryby. To nie sprawiało im trudności. Trudności sprawiał szkorbut. Jego ojciec stracił prawie wszystkie zęby. Matka wszystkie. Dzieciom też to groziło, dopóki wszyscy nie nauczyli się jeść wodorostów z północnych mórz.
Przez całe życie admirał oglądał tylko wielką, błękitną lub zieloną, falującą powierzchnię. I okręty.
To, co teraz widział, wyglądało jak tratwa. Ogromna, płaska tratwa, rozciągająca się aż po horyzont. Tratwa była obrośnięta ogromnymi glonami, które dziwnie sztywno sterczały w górę. Niesamowity i nienaturalny widok. Admirał zaczął się bać w nowy, dziwny sposób.
To był strach przed zejściem na tę niesamowitą płaszczyznę. Jeśli tam są takie glony, to co tam jeszcze może być? Jeśli te… tratworosty sztywno sterczą w niebo, to może żyją tam ogromne pełzające ptaki?
No i tratwy są niestabilne. Czy ta nie wywróci się kiedyś? Czy nie zatonie w swoim ogromie?
Nie wolno się bać. Wystarczy, że wszyscy inni się boją. Wszyscy na dwustu okrętach. Całe dwadzieścia tysięcy żołnierzy.
Nie boją się wojny. Nie boją się Pana Ziemi. Urodzili się, aby zabijać jego ludzi. Całe życie przygotowywano ich do tego.
Boją się zejść na tę ogromną tratwę. Na ląd stały.
– Cumujemy – powiedział Admirał. – Desantujemy się. Idziemy, aby zabijać. Idziemy zabijać ludzi, którzy nas zabijali. Idziemy zabijać bogów, którzy nie uchronili nas przed ludźmi.
KONIEC TOMU PIERWSZEGO