– To było to zaklęcie, które śpiewałaś w Killach?
– Tak. Słowa nie są ważne, liczy się melodia. Niestety, trudno ją wyśpiewać, kiedy leci się z konia na ziemię i kiedy Nihong zatyka ci usta ręką. Nie mówiąc już o kneblu.
Oba konie były już uwiązane. Siedzieli na trawie pod jedną ze zdziczałych jabłoni.
– Dlaczego tu się zatrzymaliśmy?
– Bo tutaj kiedyś była oberża – powiedziała Virma, wskazując na ruiny domostwa. – Piwnica pozostała nienaruszona. Można się w niej przespać. A także skorzystać z zapasów wina, które przez ten wiek czy dwa mogło już nieźle wyszlachetnieć. Zostawiliśmy je na trochę.
– Na trochę?
– Na trochę. I nie sądzę, żeby przez ten czas ktoś je odnalazł. Ludzie boją się tej okolicy. Mówią, że tu grasują elfy.
– Chcesz pić?
– Tak. Dzisiaj chcę pić. Dzisiaj będziemy obchodzić bardzo spóźnione święto, synku. Święto, które powinniśmy obejść jakieś dwadzieścia lat temu, jeśli nie więcej. Przestanę do ciebie mówić „synku”. Nasze święto równowieku.
Kapitan Tuulilainen nie wiedział, co to znaczy Śmierć Możliwa. Wiedział tylko, że będzie straszna jak każda śmierć.
Po tym, jak dobroduszny aktor Barnaro ogłosił wyrok, kapitan Tuulilainen zachwiał się i przewrócił na podłogę.
Nie z wrażenia. A w każdym razie nie tylko. Po prostu strażnik zwyczajowo uderzył go pałką w głowę.
Kapitan ocknął się obolały, ale coś przyjemnie go wachlowało.
Był nagi, leżał na podłodze małej celki o jaskraworóżowych ścianach. Nie było żadnych sprzętów, niczego. Jęcząc, kapitan dźwignął się na zdrętwiałych ramionach, i podpełznął w stronę orzeźwiającego powiewu.
Przyjemny powiew dobiegał od drzwi. Drzwi celi były otwarte. Ale tylko ktoś, kto byłby jeszcze bardziej zamroczony niż kapitan, mógłby próbować przez nie wyjść.
Bo w otwartych drzwiach nieustannie wirowało wielkie, szerokie, stalowe ostrze. Za nim było widać następne i następne. Nie wiadomo, jakim cudem, ostrza, sterczące na żelaznych drągach jak wiatraki, wirowały nieustannie. Nie przestały ani na chwilę.
Kapitan patrzył na nie tylko przez chwilę. Potem zwymiotował na podłogę i schował się w kącie celi, tyłem do ostrzy. Nie chciał myśleć, w jakim celu je tu umieszczono. Gdyby tylko miały strzec drzwi, wystarczyłoby je okratować.
Więzień nie patrzył na ostrza. Ale ich powiew chłodził mu plecy i przypominał, że mogą kiedyś dotknąć ciała.
Po dłuższym czasie kapitan usłyszał mokry mlask. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył na podłodze kawałek świeżego, surowego mięsa. Jak wleciało do celi? Chyba przez drzwi, między ostrzami. Ktoś go musiał przerzucić, pewnie strażnik. To znaczy, że za ostrzami jest korytarz! Jeśli kawałek przedostał się przez ostrza, to może człowiek też mógłby przejść?
Obiecał sobie, że jeszcze się nad tym zastanowi, i rzucił się na mięso. Był bardzo głodny.
Od tego czasu gapił się na ostrza. Gapił się, szukając sposobu na przemknięcie między nimi. Gapił się, czekając na codzienny ochłap.
Aż pewnego dnia – a może pewnej nocy – coś musiało się popsuć w mechanizmie. Ostrza zaczęły się kręcić wolniej, coraz wolniej… Wreszcie stanęły.
Kapitan Tuulilainen przez chwilę nie widział, co się dzieje. Zapatrzony w wirowanie, mruczał i pojękiwał sam do siebie, naśladując odgłos ostrzy, długo jeszcze po tym, jak przestały się kręcić. Wreszcie zauważył.
Miękkość w kolanach i łokciach. Serce wali. Kapitan Tuulilainen zmarnował dużo czasu. Parę sekund. Ostrza za chwilę mogły znowu zacząć działać.
Ostrożnie przemknął obok pierwszego ostrza, drugiego, wyginając się niemalże jak cyrkowiec. Był w wąskim korytarzu, różowym tak samo jak cela.
Różowym i jasnym. Na tyle jasnym, aby zobaczyć, że jest całkowicie wypełniony ostrzami.
Jak tędy chodzą strażnicy? – zdążył jeszcze pomyśleć Tuulilainen, zanim wszystkie otaczające go ostrza ruszyły. Ruszyła też metalowa taśma. Rozsiekany na drobne kawałki mięsa, kapitan został rozwieziony do cel, w których przebywali inni skazańcy, skazani na Śmierć Możliwą.
Ognisko płonęło wysoko, prosto w niebo. Ale gwiazdy i tak były jaśniejsze. Po drugiej stronie ogniska siedziała Virma. Jej dłonie zbliżały się do płomieni i oddalały co chwilę. Były piękne, wąskie, długopalce. Ręce stworzone po to, aby je całować. Z czcią, oczywiście.
Virma spojrzała na niego. Ciągle jak matka. Surowa matka. Hengist odwrócił się w stronę konwi. Wypił łyk wina. Było to najdoskonalsze wino, jakie w życiu pił. Czerwone jak krew i jak krew gęste, ale lekkie.
– Nie powiedziałaś mi, co znaczy „kami” w języku Nihongów.
– To jedyne słowo z ich języka, jakie znam. Znaczy „elf”. A dokładnie „głowa”, bo głowa to dla nich symbol władzy, to ktoś lub coś, co się szanuje.
Virma sięgnęła do swojej konwi, upiła łyk.
– Chociaż Nihońcy nie tyle szanują elfów, ile panicznie się ich boją. Ale nie nienawidzą nas, raczej uważają, że „kami” trzeba się słuchać i walić czołem o podłogę. Kiedyś twój ojciec na morzu natknął się na dżonkę Nihongów. To musiała być jakaś pozostałość po ich dawnej flocie, statek, który był na morzu, gdy Shiwakyo zostało zatopione, i od tej pory błąkał się po oceanie… Łatwo było ich… podporządkować. Chociaż była ich ponad setka, nie licząc kobiet i dzieci… Oni pływali z kobietami. Kiedy elfy weszły na ich pokład, padli na twarz i wyli: „kami, kami”. Twój ojciec zakazał im pływać na północ, w stronę Śnieżnej Równiny. Wiedział, że będą się bać.
A jeśli kłamie? – pomyślał Hengist. A jeśli zabił ich wszystkich, kobiety i dzieci?
– Nie! – krzyknęła Virma. – Nie wolno! Nie wolno ci tak myśleć! Nie chcemy zabijać. Nie chcemy więcej śmierci. Chcemy, żeby zniknęli po to, żeby nie umierali.
Westchnęła.
– I żeby nie zabijali – dodała.
Patrzyła mu prosto w oczy. Było w nich dostojeństwo i jakiś… niedosiężny majestat. Taki, jakiego bardzo pragnie się dosięgnąć.
– Powiedz mi, pani – zaczął nagle, niespodziewanie dla samego siebie. – Jak to jest u elfów? Czy teraz, kiedy przestanę cię traktować jak matkę… I zacznę nazywać siostrą… Czy mam traktować cię jak siostrę?
– Jesteśmy już blisko – powiedział Tundu Embroja. – To Farsitan. Co masz zamiar robić?
– Zabijać.
Jonga odepchnęła się drągiem od dna, łódka zboczyła w stronę przybrzeżnych zarośli. Dziewczyna wyskoczyła na ląd razem z workiem.
– Zaraz, a ja! – Tundu przeraził się, gdy łódka, w której siedział, zaczęła odpływać od brzegu. Wskoczył do wody, obryzgując wszystko dokoła.
– Ty bydlaku! Jestem cała w błocie – krzyknęła cicho.
Tłusty starzec nic nie odpowiedział. Powoli wygramolił się na brzeg i stanął na nim, dysząc i kapiąc. Wyglądał jak wielka, nieforemna, ociekająca wodą gąbka.
Na szarym horyzoncie majaczyły mury miasta. Widać było wysoką wieżę ze spiczastym dachem oraz zarys ogromnego posągu.
– Jak tam najlepiej wejść? – zapytała Jonga.
– Za moich czasów najlepiej było przekraść się kanałem miejskim – odpowiedział Tundu. – Zdobywałem to miasto. Ale teraz, jak sądzę, lepiej dostać się przez główną bramę.
– Kawalarz. Tyle z ciebie pożytku, że zabawisz człowieka – syknęła Jonga, poprawiając na sobie mokrą suknię.
– Mówię serio.
Ruszyli przez zarośla. Ścieżka wśród trzcin, prawdopodobnie rybacka, prowadziła prosto pod bramy miasta. Robiło się coraz jaśniej. Ogromny Cesarz, górujący nad bramą, trzymał palec przy ustach. A właściwie przy tym miejscu, gdzie miałby usta, gdyby miał twarz.
Читать дальше