Wilkołak wolał trzymać się mniej uczęszczanych ścieżek. Ogolony i uczesany na jeża zadekował się w schronisku górskim niedaleko Katmandu, gdzie jakoby trenował przed udziałem w boliwijskiej wyprawie na Annapurnę.
Ciekawe, co powiedzieliby o aktualnej kondycji Frankensteina jego starzy koledzy, Borman, Heidrich czy choćby Canaris? Wychodząc z założenia, że pod latarnią najciemniej, niemiecki arystokrata udał się na tygodniową wycieczkę do Izraela. W paszporcie kanadyjskim pod fotografią można było odczytać: “Frank N. Sztajn, zam. w Montrealu". Po wielu operacjach plastycznych nie obawiał się rozpoznania, poza tym jako urodzony służbista z ochotą wypełniał rozkazy, choć mimo upałów zmuszony był nosić obuwie o potrójnej podeszwie. Ziemia Święta paliła go w stopy.
A Topielica? Od paru dni przebrana w męskie szaty koczowała z grupą “czcicieli piachu" na pustyni Mohave. Miała jednak nadzieję, że zanim przyjdzie pora, aby kolektywnie zakopać się w ziemi, otrzyma sygnał rozpoczęcia akcji. Dzień i noc nie rozstawała się z małym tranzystorowym radyjkiem na słuchawki i natychmiast po otrzymaniu sygnału o pożarze wyruszyła do Mexico City, którego port lotniczy wyznaczono na jej punkt kontaktowy.
Analogicznie Drakula skierował się do Tokio, Wilkołak do Delhi, a Frankenstein na słynne z masakry dokonanej ongiś przez terrorystów lotnisko Lód.
A Mister Priap, czy dziś, jak kto woli, Aldo Tortini, nadal tkwił w Nowym Jorku, zgubiwszy swych ewentualnych tropicieli w metrze. Już następnego dnia przepoczwarzył się w beznogiego kalekę i rozpoczął karierę grajka i malarza portrecików od ręki na jednej z ruchliwych ulic Bronxu.
Samolot z Paryża wylądował o 18.20. Wspaniały, do ptaka podobny, Concorde. Dla Brigitte był to pierwszy lot na tej linii, nie miała więc wśród załogi ani bliskich koleżanek, ani żadnego pilota, z którym mogłaby spędzić noc i dzień odpoczynku przed powrotem. Poza tym należało wywiązać się ze zlecenia. Staruszek, który na lotnisku prosił ją o grzeczność, był tak przejęty, tak zależało mu, aby lekarstwa dotarły na czas, że ledwie znalazła się na ziemi, niezwłocznie ruszyła na poszukiwanie poczty. Przy szklanych drzwiach natknęła się na automatyczny wózek na kółkach ozdobiony napisem “Inwalida Brudnej Wojny", na którym jakiś kaleka wygrywał na organkach Yanfcee Doodle, melodyjkę znaną jej z audycji Głosu Ameryki. Mijała go, gdy nagle przestał grać i rzucił skrzekliwie:
– Przepraszam, mademoiselle, ale czy była pani kiedykolwiek w Babilonie?
– W ruinach Babilonu raz. ale dziesięć razy byłam w pobliskim Bagdadzie.
– A może pani wesprzeć biedną ofiarę ekspansjo – nistycznego militaryzmu i cynicznego pogwałcenia praw człowieka…
Otworzyła torebkę, wyjęła nieduży pakuneczek i rzuciła w fałdę koca.
– Niech panią los w dzieciach wynagrodzi, niech pani szlaki będą wysokie, a loty śmiałe – podziękował inwalida.
Brigitte spiesznie odeszła, jakby czując, że najlepiej będzie szybko zakończyć sprawę. Przesyłkodawca dał jej pięćset dolarów. Trzeba to było wydać. Przez chwilę zastanawiała się, jak najłatwiej dotrzeć z lotniska J. F. Kennedy'ego do miasta.
Tymczasem Aldo Tortini odjechał również szybko sprzed poczty i niebawem z tarasu mógł przyglądać się stalowemu ptakowi ze znakami “Air France". Przyglądał się długo, mamrocząc słowa nie pochodzące z żadnego ludzkiego języka.
Wycieczka na Manhattan zaczęła się pechowo. Taksówka kierowana przez ryżego Irlandczyka na jednym ze skrzyżowań omal nie zderzyła się z ogromnym cadillakiem. Taksówkarz uniknął kolizji, ale zjeżdżając na bok zawadził o latarnię. Poszła szyba…
– Serdecznie przepraszam – tłumaczył się kierowca cadillaca, szybko otwierając portfel i wciskając banknoty spienionemu szoferowi. – Mam nadzieję, że bardzo pani nie przestraszyłem – zwrócił się do Brigitte,
– Mnie nie tak łatwo przestraszyć – powiedziała stewardesa, która wyszła z wozu i oglądała uszkodzenia – ryzyko jest poniekąd moim zawodem.
– Moim też – powiedział winowajca – jeśli pani pozwoli, odwiozę panią gdziekolwiek bądź, choćby na Ziemię Ognistą.
Przyjrzała się uważnie mówiącemu. Mogło być gorzej. Wysoki, barczysty, o ogorzałej twarzy wilka morskiego czy zawodowego organizatora safari. Pomyślała, że właściwie nie ma nic do roboty, a nieznajomy nie wyglądał na mężczyznę, z którym można się było nudzić.
– Przyjmuję propozycję zadośćuczynienia, nazywam się Brigitte Leblanc.
– A ja Larry Bell – uścisnął jej dłoń mocno, ale z wyczuciem.
Śmieszna, wesoła, postrzelona Brigitte, o szczupłych nogach, małych piersiach i szelmowskim uśmiechu. Czasami dobrze być nierozsądną. Czy mogła przypuszczać, jedząc kolację na Piątej Alei w hotelowym barku, że w tym samym czasie jej koleżanka Babette leży martwa w kostnicy Tel – Awiwu razem z piątką ofiar bomby, która detonowała pod mikrobusem zdążającym z lotniska do miasta?
Czy tańcząc z Larrym we włoskiej knajpie i pałaszując rozmaite frutti di marę pomyślała o smagłolicej Antoinette, którą w pięć minut po wejściu do pokoju w delhijskim terminalu ukąsiła królewska kobra? Bell opowiadał ze swadą o tajnikach żeglowania na ryczących czterdziestkach, a tymczasem Antoinette była w agonii. Prawdopodobnie dałoby się ją jeszcze uratować, ale nie wiedzieć czemu, solidne drzwi zostały zamknięte od zewnątrz, telefon wyłączono, instalacja alarmowa nie działała, a okno, jak to bywa w klimatyzowanych wnętrzach, było nieotwieralne i nie do rozbicia. Kiedy po kilku godzinach do pokoju stewardesy zajrzała hinduska pokojówka, na ratunek było już za późno.
Szampański wieczór! Ostatni w życiu Simone, szczupłej i drobnej jak Edith Piaf. Cóż podkusiło ją, aby zaraz po przybyciu do Mexico City nurkować samotnie w pustym o tej porze basenie hotelowym? Nagły, niespodziewany kurcz, rozpaczliwe bicie dłońmi o wodę…
W tym samym czasie roznamiętniona pocałunkami samotnego żeglarza Brigitte, we wspaniałym apartamencie dla nowożeńców, niepomna skrupułów ani zobowiązań wobec narzeczonego niedojdy, do ostatka powtarzająca “non, non!". uległa. A gdy nastał ranek i słońce zajrzało do hotelowej sypialni, z lekkim zażenowaniem dostrzegło na wpół dziecinną buzię stewardesy na szerokich piersiach morskiego wilka…
Po przeciwległej stronie globusa, w tokijskiej klinice umierała na skutek zatrucia wysoka jak drabina Mirelle – stały obiekt przyjacielskich docinków koleżanek z “Air France".
Tymczasem panna Leblanc miała sny kolorowe, fajne, beztroskie. Parę razy w nich pojawił się jej Larry. Nie ma co, ten facet był wspaniały. A ile znał wesołych sztuczek i kawałów. Potrafił jeden banknot trzymany przez nią w ręku rozmnożyć na sześć identycznych, nieoczekiwanie wyjął barmanowi kieliszek z nosa, a pstryknięciem palców potrafił zmienić koniak w zamkniętej butelce w coca – colę, co zmusiło kelnera do trzykrotnego udawania się do barku.
Ten wspaniały człowiek miał tylko jedną rzecz nieprzyjemną – ręce. Cały dzień nie zdejmował rękawiczek, w kawiarni panował półmrok, tak że w całej okazałości Brigitte zobaczyła je bardzo późno. Były czerwone, brzydkie.
– Skutek odmrożeń – wyjaśnił Larry Bell – cena przygody w Arktyce.
Prosił, aby opowiadała mu jak najwięcej o sobie. O swej pracy, przeżyciach. Szczegółowo pytał o ostatni lot. Może zdarzyło się coś ciekawego?
– Nie, wszystko było w porządku – odpowiadała Brigitte zamykając mu usta pocałunkiem. Czuła się autentycznie zakochana. No, może za mocne słowo, urzeczona Nigdy w życiu nie natrafiła na równie wspaniałego mężczyznę. Inna sprawa, że o przesyłce i spotkaniu z kaleką nie opowiedziałaby nawet rodzonej babci.
Читать дальше