Wtedy sięgnął po całą moc, jaka leżała pogrzebana pod ruinami wielkich miast Ymris. Wyczuł w niej umysł Najwyższego i nareszcie dowiedział się, dlaczego Panowie Ziemi z taką zaciekłością walczyli o swoje miasta. Wszystkie one były kurhanami, zburzonymi pomnikami na grobach ich umarłych. Ta moc leżała pod ziemią uśpiona od tysięcy lat. Ale tak samo, jak to miało miejsce z upiorami An, ich umysły można było przebudzić wspomnieniem, i Morgon, ryjąc świadomością pod gruzami, budził ich swoją żałobą. Nie widział ich. Ale na Wichrowej Równinie i na Równinie Królewskich Ust, w ruinach Ruhn i wschodniego Umber gromadziła się moc, zalegając nad kamieniami niczym niesamowite, naładowane grozą napięcie przed burzą. To napięcie dawało się wyczuć w Caerweddin i ocalałych jeszcze miastach. Nikt tego świtu nie odzywał się słowem; wszyscy czekali.
Morgon ruszył przez Wichrową Równinę. Szła za nim armia umarłych Panów Ziemi; rozlewali się po Ymris, szukali żyjących Panów Ziemi, by zakończyć tę wojnę. Wiatry wypłaszały Panów Ziemi spod postaci kamieni i liści, w których się ukryli; umarli wypierali ich z milczącym zdecydowaniem z krainy, którą niegdyś tak kochali. Rozproszyli się po bezdrożach, po wilgotnych, mrocznych kniejach, po nagich wzgórzach, po lodowatych taflach lungoldzkich jezior. Morgon, poprzedzany przez wiatry, postępując na czele umarłych, ścigał ich aż na próg zimy. Ścigał ich z taką samą nieustępliwością, z jaką oni gnali go kiedyś do Góry Erlenstar.
Kiedy spychał ich pod górę, po raz ostatni spróbowali stawić mu czoło. Ale natrafili na mur umarłych, a z góry runęły na nich wściekłe wiatry. Mógł ich wtedy zniszczyć, odrzeć z mocy, tak jak oni próbowali uczynić to jemu. Ale coś z ich piękna tliło się nadal w Raederle, i to coś podpowiadało mu, jacy niegdyś byli; i nie miał serca ich zabijać. Nie tknął nawet ich mocy. Zepchnął wszystkich pod Górę Erlenstar, gdzie ukryli się przed nim w kształtach wody i klejnotów. Zapieczętował całą górę — wszystkie korytarze i ukryte źródła, zewnętrzne stoki i skalne korzenie — swoim imieniem. Pośród drzew i głazów wokół góry, w świetle i na wietrze, postawił na straży umarłych. Potem uwolnił wiatry od swojej pieśni, a one ściągnęły na całe królestwo zimę z północnych rubieży.
* * *
Dokończywszy dzieła, wrócił na Wichrową Równinę przyciągany wspomnieniami. Trawę i zwały gruzów przykrywał śnieg. Spomiędzy nagich drzew na obrzeżach równiny wzbijały się w niebo dymy ognisk, bo nikt stąd jeszcze nie odszedł. Zastępy ludzi i zwierząt wyczekiwały cierpliwie jego powrotu. Pogrzebali swoich poległych i posłali po zapasy żywności; gotowali się do spędzenia tu zimy.
Morgon rozstał się przy zburzonej wieży z wiatrami i powrócił do swej postaci. Usłyszał rozmowę morgoli z Goh; zobaczył Hara opatrującego veście zranioną nogę. Nie wiedział, czy Eliard przeżył. Podniósł wzrok na ogromny kurhan i zbliżył się do tego źródła swej żałoby. Przyłożył czoło do jednego z zimnych, pięknych kamieni, rozpostarł na nim ramiona, tak jakby chciał objąć całe to rumowisko i przygarnąć je do serca. Poczuł się nagle widmem, którego przeszłość pogrzebana została pod tymi zwałami gruzów. Tymczasem z lasów zaczęli się wyłaniać ludzie. Zauważył ich, nie oglądając się, okiem umysłu: maleńkie figurki brnące przez pustą, przysypaną śniegiem równinę. Kiedy się w końcu odwrócił, otaczali go już milczącym kręgiem.
Wyczuł, że to on ich tu przyciągnął, tak jak jego gnało zawsze do Detha: bez wyraźnego powodu, bez pytań, instynktownie. Przy nim stali ziemwładcy królestwa i czwórka czarodziejów. Nie odzywali się. Nie wiedzieli, co powiedzieć, widząc, jaką mocą dysponuje i w jakiej pogrążony jest żałobie; bez słów wyczuwali w nim coś, co przynosi wreszcie pokój na tę starożytną równinę.
Przesunął wzrokiem po twarzach, które tak dobrze znał. Oni też byli wstrząśnięci śmiercią Najwyższego i rzezią, jaka się tu niedawno rozegrała. Zobaczył wśród nich Eliarda i serce mu się ścisnęło. Takim go jeszcze nie widział. Eliard twarz miał bladą i stężałą. Jedna trzecia jego kmieci poległa; odesłał już ich ciała na Hed, by pochowano je tam w zamarzniętej ziemi. Ta zima miała być trudna dla pozostałych przy życiu i Morgon nie wiedział, jak pocieszyć brata. Ale w oczach patrzącego nań Eliarda było jeszcze coś — coś, czego próżno by szukać u poprzednich książąt Hed: świadomość tajemnicy.
Morgon przeniósł wzrok na Astrina. Nowy król Ymris nie doszedł jeszcze do siebie po śmierci Heureu i nie oswoił się z mocą, którą tak niespodziewanie otrzymał.
— Przykro mi — powiedział Morgon. Własne słowa zabrzmiały mu w uszach jakoś banalnie i pusto. — Czułem, jak umiera. Ale nie potrafiłem… nie mogłem mu pomóc. Tyle śmierci czułem…
Skierowało się na niego jedno białe oko.
— Ale ty żyjesz — wyszeptał Astrin. — Najwyższy. Przeżyłeś, by w końcu zająć swoje miejsce i przynieść nam pokój.
— Pokój. — Morgon czuł za sobą zimne jak lód kamienie.
— Morgonie — odezwał się cicho Danan — widząc, jak wali się ta wieża, straciliśmy wszyscy nadzieję, że dożyjemy świtu.
— Wielu nie dożyło. Wielu twoich górników zginęło.
— Ale wielu uszło z życiem. Mam ogromną górę porośniętą mnóstwem drzew; ty ją nam zwróciłeś, mamy dokąd wracać.
— Dożyliśmy chwili przejścia mocy z Najwyższego na jego dziedzica — powiedział Har. — Zapłaciliśmy za to wysoką cenę, ale… przetrwaliśmy. — W czystym, zimnym świetle jego oczy były dziwnie łagodne. Poprawił sobie opończę na ramionach. — Cudownie rozegrałeś tę grę i zwyciężyłeś. Nie rozpaczaj po Najwyższym. Był stary i tracił już moc. Zostawił ci królestwo uwikłane w wojnę. Nie zawiodłeś jego nadziei. Teraz możemy spokojnie wracać do domów i nie obawiać się obcych. Kiedy zimowe wiatry zakołaczą do naszych drzwi, a my oderwiemy się od kominków, żeby otworzyć, i ujrzymy w progu Najwyższego, ty nim będziesz. Jesteś darem, który on nam zostawił.
Morgon milczał. Pomimo tego, co tu słyszał, znowu ogarnął go smutek. I jednocześnie wyczuł u kogoś z nich podobny smutek, żałobę, której nie są w stanie rozwiać żadne słowa. Poszukał źródła tego smutku i znalazł je w zmęczonym, przytłoczonym przez cień śmierci Mathomie. Podszedł do niego.
— Kto? — spytał.
— Duac — odparł król. Odetchnął głęboko. Stał w śniegu niczym mroczne widmo. — Nie chciał zostać w An… to była jedyna sprzeczka, którą z nim przegrałem. Mój ziemdziedzic o morskich oczach…
Morgon nie odzywał się. Ileż jego więzi uległo zerwaniu, ilu śmierci nie wyczuł. I nagle coś sobie przypomniał.
— Ty wiedziałeś, że Najwyższy tu zginie — powiedział.
— On sam to przewidział — powiedział Mathom. — Pochowaj go tutaj, w miejscu, w którym chciał umrzeć. Niech spoczywa w pokoju.
— Nie mogę — szepnął Morgon. — Byłem jego śmiercią. Wiedział o tym. Wiedział przez cały czas. Byłem jego przeznaczeniem, a on moim. Nasze żywoty splatały się w jedną nieprzerwaną, pokrętną grę w zagadki… To on wykuł dla mnie miecz, od którego zginął, i ja przyniosłem tu ten miecz na jego zgubę. Gdybym się zastanowił… gdybym wiedział…
— To co byś zrobił? On nie miał sił, by zwyciężyć w tej wojnie, a wiedział, że ty tego dokonasz, jeśli przekaże ci swoją moc. W tej grze wygrał. Pogódź się z tym.
— Nie mogę… jeszcze nie teraz. — Morgon położył dłoń na kamieniu, a potem spojrzał w górę i omiótł wzrokiem niebo, szukając tam kogoś, kogo nie wyczuwał swoim umysłem. — Gdzie Raederle?
Читать дальше