Podźwignął się na kolana, a następnie, mobilizując cały upór, jaki wpoiła mu mała wysepka, wstał. Wiatr smagnął go po twarzy; ledwie utrzymał równowagę. Stał w samym sercu chaosu. Wokół niego mieli lada chwila zetrzeć się żywi, umarli i Panowie Ziemi; odzierano go z prawa ziemi królestwa; uwolnił wiatry. Ryczały teraz nad królestwem, opowiadając mu o kładzionych pokotem lasach, o pustoszonych wioskach, o fruwających w powietrzu strzechach i gontach. Burzyło się morze; jeśli zaraz nie przystąpi do działania, pochłonie Heureu Ymrisa. Eliard zginie, jeśli nie zdoła go zatrzymać. Spróbował dosięgnąć umysłu Eliarda, ale przeszukując równinę, zaplątywał się tylko w pajęczynę innych umysłów.
Wydzierały mu wiedzę i moc, jak morze podmywające klif. Nie widział przed nimi ucieczki, nie potrafił wytworzyć w swoim umyśle żadnej wizji spokoju, która by je przed nimi osłoniła. I nagle jego wzrok przyciągnęło jakieś lśnienie; w trawie przed nim leżała pęknięta harfa, na połyskujących, pozrywanych strunach grał cicho wiatr.
Runęła nań czyjaś silna, czysta furia, przełamując wszystkie blokady nałożone na jego umysł i pozostawiając go czystym, jak ogień. Obok stała Raederle i swoim gniewem uwalniała go na krótki moment spod obcych wpływów. Podpełzł do niej na czworakach, bo wciąż żył, bo była z nim. Przez tę krótką chwilę podpowiedziała mu, co musi zrobić. Potem zmaterializowały się przed nim siły królestwa. Kości umarłych, błyszczące kolczugi i jasne tarcze żywych, białe jak śnieg vesty, strażniczki morgoli z długimi włóczniami — wszyscy starli się z bezlitosną, nieludzką mocą Panów Ziemi.
Po raz pierwszy usłyszał żałosny krzyk umierającej vesty, wzywającej na pomoc swoje siostry. Czuł imiona umarłych wymazywane z jego umysłu. Mężczyźni i kobiety walczyli włóczniami i mieczami, oskardami i toporami bojowymi z nieprzyjacielem, który ani na chwilę nie zachowywał jednego określonego kształtu, lecz podlegał ciągłym, płynnym przemianom, doprowadzając do rozpaczy przeciwnika i siejąc śmierć w jego szeregach. Morgon czuł, jak umierają — byli jego cząstkami. Górnicy Danana padali jak wielkie, ociężałe drzewa; kmiecie z Hed, widząc przed sobą wroga, który przekraczał ich wszelkie wyobrażenia, coś, czego istnienia nie sugerowała nigdy ich spokojna historia, tracili głowę i nawet się nie bronili. Śmierć każdego z nich Morgon odczuwał tak, jakby wyrywano coś z niego z korzeniami. Równina jawiła mu się jako żywy, zdesperowany organizm, cząstka jego samego tocząca beznadziejną walkę o przeżycie z mroczną, wijącą się, ostrozębą bestią, która postanowiła uśmiercić królestwo. W kilka chwil od początku bitwy wyczuł, że umiera pierwszy z ziemwładców.
Czuł, jak umysł rannego i pozostawionego samemu sobie Heureu Ymrisa usiłuje ogarnąć ogrom nieszczęścia, jakie spadło na jego ziemię. Jego ciało nie wytrzymało tej tortury. Umarł samotnie, mając w uszach huk rozbijających się o brzeg fal i krzyki konających na Wichrowej Równinie. Morgon poczuł, jak energia życiowa króla wsiąka z powrotem w Ymris. Astrin, walczący o życie na polu bitwy, przeżył raptowny przypływ żalu i nagły wstrząs, z jakim przebudził się w nim instynkt ziemi.
Jego żal udzielił się Morgonowi. Nie żył Najwyższy, nie żył Heureu, umierało w nim samo powierzone jego pieczy królestwo. Otworzył umysł na dźwięk harfy, który był jednocześnie wołaniem do południowego wiatru buszującego wśród bezdroży. Nuta po nucie — każda z nich była dostrojona do smutku, jaki go przepełniał — wzywał rozpuszczone wiatry z powrotem na Wichrową Równinę.
Przybywały na ten zew z północnych rubieży, niosąc lodowate zimno; z bezdroży, niosąc deszcz; od morza, niosąc smak wodorostów i śniegu; z Hed, niosąc zapach wilgotnej ziemi. Niszczyły wszystko na swej drodze. Przydusiły do ziemi trawę na całej równinie. Wyrwały z korzeniami las na jej skraju. Uniosły Morgona, zawodząc mrokiem jego żałoby, szarpały powietrze swoim przenikliwym, wściekłym poświstem. Rozpędziły na wszystkie strony walczące armie. Gnały przed sobą konie bez jeźdźców; unosiły umarłych z powrotem do wspomnień; tarcze fruwały nad równiną jak suche liście; ludzie przywierali do ziemi, próbowali się czołgać, szukać jakiejś osłony. Wiatrom nie byli w stanie oprzeć się nawet Panowie Ziemi, w ich podmuchach nie ostał się żaden kształt, jaki przyjmowali.
Morgon, z umysłem rozczłonkowanym na dźwięki harfy, starał się okiełznać rozpętany żywioł. Basowy, północny wiatr przeniknął go swoją głęboką nutą; wypełniała jego umysł dopóty, dopóki na zaczął wibrować dźwiękiem, niczym struna harfy. Wiatr zostawił go w końcu w spokoju; Morgon pochwycił inny głos, cienki i przenikliwy, głos odległych bezdroży. Przeszył mu umysł słodką, straszną nutą. Morgon zapłonął wraz z nim, wchłonął go. Kolejny wiatr, wiatr znad morza, wdarł się weń z dziką pieśnią. Morgon wyśpiewał mu w odpowiedzi tę dzikość, zmieniał w sobie głosy, głosy wiatrów, łagodził je. Fale nacierające na wybrzeża Hed zaczęły się uspokajać. Następny wiatr wcisnął się z pieśnią w umysł Morgona. Śpiewał mu o zimowej ciszy na przełęczy Isig i o dźwiękach harfy rozbrzmiewających wciąż echem w ciemnościach pod Górą Erlenstar. Morgon ukształtował tę ciszę i tę ciemność we własną pieśń.
Walcząc o podporządkowanie sobie wiatrów, nie zwracał uwagi na umysły Panów Ziemi. Moc wiatrów wypełniała go, rzucała mu wyzwanie, a jednocześnie broniła. Dopóki pozostawał w nie wpleciony, żaden umysł na równinie nie miał do niego dostępu. Jakąś drobną cząstką siebie obserwował królestwo, z którym był związany. Wojownicy umykali pod osłonę granicznych lasów. Ogarnięci paniką porzucali broń, nie zabierali nawet swoich rannych. Odgłosy jego zmagań z wiatrami niosły się aż po Caithnard, Caerweddin i Hed. Uszli z równiny również czarodzieje; czuł ich oddalającą się moc, którą oszołomieni i zalęknieni próbowali się osłaniać. Zmierzch nasunął się na równinę, za nim postępowała noc, a Morgon brał się za bary z zimnymi, podstępnymi, wilczogłosymi wiatrami nocy.
Czerpał z wiatrów ich moc i kształtował ją z bezbłędną precyzją. Potrafiłby już nakazać wschodniemu wiatrowi, by wcisnął się pod kurhan, który piętrzył się obok niego, i rozrzucił kamienie po całej równinie. Potrafiłby podnieść z ziemi pojedynczy płatek śniegu albo obrócić na plecy którąś z poległych strażniczek, by zobaczyć jej twarz. Na obrzeżach równiny całą noc płonęły setki ognisk. Mieszkańcy królestwa, nie zmrużywszy oka, śledzili zmagania, w których Morgon chwila po chwili wysnuwał z upływających godzin ich los. Opatrywali rannych i zastanawiali się, czy przetrwają wzbudzający grozę proces przechodzenia mocy z Najwyższego na jego dziedzica. W końcu Morgon podarował im świt.
Jemu samemu skojarzył się z okiem wpatrującym się weń poprzez białą mgłę. Wycofał się w siebie z rękoma pełnymi wiatrów. Był sam na cichej równinie. Panowie Ziemi wycofywali się na zachód. Morgon stał przez chwilę nieruchomo; nie miał pewności, czy spędził tu jedną noc, czy całe stulecie. Potem wypuścił sondę za uchodzącymi Panami Ziemi.
Uciekali przez Ruhn. Palili za sobą miasteczka, wsie i dwory lordów; przeorywali swą mocą pola, lasy i sady. Ginęli zwierzęta i ludzie, którzy znaleźli się w zasięgu ich umysłów. Sunąc świadomością przez to pobojowisko, poczuł, jak narasta w nim muzyka harfy. Posłuszne mu już wiatry ocknęły się na ten dźwięk gniewne, niebezpieczne i wyssały go z jego postaci. Stał się półczłowiekiem, półwiatrem, harfistą grającym pieśń śmierci na harfie bez strun.
Читать дальше