Wokół wyrosły ściany, otoczyły go, w granatowym kamieniu otworzyło się dwanaście okien, wpuszczając do środka niespokojny, szemrzący wiatr. Poczuł czyjąś obecność i odwrócił się gwałtownie, powracając do własnej postaci. Przed nim stał Najwyższy. Miał pobliźnione dłonie czarodzieja i szlachetną, wyniszczoną twarz harfisty. Ale oczy nie należały ani do jednego, ani do drugiego. Były to oczy sokoła, bystre, przeszywające, pałające przerażającą potęgą. Unieruchomiły go. Pożałował, że wypowiedział to imię, którego mroczną stronę po tak długim czasie w końcu odkrył. Po raz pierwszy w życiu nie miał odwagi zadać żadnego pytania.
— Musiałem cię odnaleźć… — wyszeptał w pustkę milczenia Najwyższego — …muszę zrozumieć.
— Nadal nie rozumiesz? — Głos Najwyższego zlewał się niemal z poszumem wiatru. W następnej chwili Najwyższy zepchnął głęboko w siebie swoją moc i stał się harfistą, cichym, znajomym człowiekiem, przed którym Morgon nie czuł już takiego respektu. Jednak sam fakt tej przemiany znowu odebrał Morgonowi głos, wyzwalając w nim sprzeczne emocje. Usiłował nad nimi zapanować. Kiedy jednak harfistą wyciągnął rękę i dotknął gwiazdek najpierw u jego boku, a potem na plecach, przywołując je do istnienia, chwycił go za nadgarstki.
— Dlaczego?
Przeszył go znowu wzrok sokoła; nie potrafił odwrócić oczu. Odnosił wrażenie, że czyta w nich wspomnienia, że ogląda milczącą, odwieczną grę, którą prowadził Najwyższy, to z Panami Ziemi, to z Ghisteslwchlohmem, to z nim — Morgonem. Widział nie kończący się korowód zagadek, z których nie jedna sięgała swymi korzeniami początków czasu. Oto Pan Ziemi wynurza się samotnie z cieni jakiejś wielkiej, niedokończonej wojny… ukrywa się przez tysiące lat, to pod postacią liścia na leśnej ściółce, to w słonecznym promieniu sunącym po pniu sosny. Potem na tysiąc lat przyjmuje twarz czarodzieja, a na kolejne tysiąc lat nieruchomą, tajemniczą twarz harfisty i patrzy jego pozbawionymi wyrazu oczami na pokrętne ścieżki mocy.
— Dlaczego? — szepnął znowu i zobaczył siebie na Hed, siedzącego w porcie w cieniu harfisty Najwyższego i trącającego struny harfy, na której nie potrafi grać. Wiatr od morza albo dłoń Najwyższego odsłania gwiazdki na jego czole. Harfista dostrzega je, rozpoznaje obietnicę z przeszłości tak odległej, że pogrzebała w mrokach zapomnienia jego imię. Odebrało mu mowę; przekuwał swoje milczenie w zagadki…
— Ale dlaczego? — Oczy szczypały go od łez albo potu. Przetarł je; zacisnął znowu dłonie na przegubach Najwyższego, tak jakby tylko to mogło go uchronić przed zmianą postaci. — Mogłeś uśmiercić Ghisteslwchlohma samą myślą. Zamiast tego służyłeś mu. Ty. Ty mnie jemu wydałeś. Tak długo byłeś jego harfistą, że zapomniałeś własnego imienia?
Najwyższy drgnął; teraz, on chwycił Morgona za ręce.
— Zastanów się. Jesteś wszak mistrzem zagadek.
— Prowadziłem grę, do której mnie wyzwałeś. Ale nie wiem dlaczego…
— Zastanów się. Znalazłem cię na Hed niewinnego, zacofanego, nieświadomego własnego przeznaczenia. Nie potrafiłeś nawet grać na harfie. Kto w tym królestwie był w stanie obudzić drzemiącą w tobie moc?
— Czarodzieje — wycedził Morgon przez zaciśnięte zęby. — Mogłeś powstrzymać zagładę Lungold. Byłeś tam. Czarodzieje mogliby wtedy przetrwać na wolności, wyszkolić mnie…
— Nie. Gdybym użył swojej mocy do powstrzymania tamtej bitwy, musiałbym stanąć do walki z Panami Ziemi, a nie byłem jeszcze do tego gotowy. Zniszczyliby mnie. Pomyśl o ich twarzach. Przypomnij je sobie. Twarze Panów Ziemi, które widziałeś pod Górą Erlenstar. Wywodzę się z nich. Dzieci, które niegdyś kochali, zostały pogrzebane pod Górą Isig. Jak, przy całej swej niewinności, mogłeś je zrozumieć? Ich tęsknotę i ich brak poszanowania prawa? Kto w królestwie mógłby cię tego nauczyć? Chciałeś mieć możliwość wyboru. Podsunąłem ci ją. Mogłeś zatrzymać moc, którą przejąłeś od Ghisteslwchlohma, moc bezprawną, destrukcyjną, nie uznającą miłości. Mogłeś też połykać ciemność, aż ją ukształtujesz, zrozumiesz, a i tak będziesz krzyczał o więcej. Dlaczego, wyrwawszy się spod władzy Ghisteslwchlohma, to nie jego ścigałeś, lecz mnie? On zabrał ci moc prawa ziemi. Ja zabrałem ci ufność, miłość. Poszedłeś za tym, co najbardziej sobie ceniłeś…
Morgon zacisnął pięści i wstrzymał oddech, formułując pytanie.
— Czego ode mnie chcesz?
— Zastanów się, Morgonie. — Spokojny, znajomy głos złagodniał nagle, stał się ledwie dosłyszalny. — Potrafisz kształtować dzikie serce Osterlandu, potrafisz kształtować wiatr. Widziałeś mojego nieżyjącego, pogrzebanego pod Górą Isig syna. Przejąłeś od niego gwiazdki własnego przeznaczenia. I pomimo mocy, jaką posiadłeś, i gniewu, jaki tobą miotał, odnalazłeś drogę tutaj, do mnie. Jesteś moim ziemdziedzicem.
Morgon kurczowo ściskał Najwyższego, tak jakby lada chwila miała mu się usunąć spod stóp podłoga wieży. Usłyszał własny głos, dziwnie bezbarwny, dobiegający jakby z oddali.
— Twoim dziedzicem?
— Tyś jest Naznaczony Gwiazdkami, dziedzic, którego przyjście przewidzieli umarli z Isig, na którego tyle wieków czekałem. Jak sądzisz, skąd wzięła się władza, jaką masz nad prawem ziemi?
— Nie wiem… nie zastanawiałem się nad tym. — Głos opadł mu do szeptu. Pomyślał o Hed. — Zwracasz mi… zwracasz mi Hed?
— Daję ci całe królestwo. Wiem, że je kochasz, razem z jego upiorami, twardogłowymi kmieciami i śmiercionośnymi wichrami… — Najwyższy urwał. Morgon jęknął, osunął się na klęczki i z zalaną łzami twarzą znieruchomiał u jego stóp. Nie mógł wykrztusić słowa; nie wiedział, jakim językiem światła i ciemności przemawiać do sokoła, który tak bezwzględnie pokierował jego życiem. Znowu pomyślał o Hed. Najwyższy też ukląkł i ujął w dłonie twarz Morgona. Miał teraz ciemne jak noc, już nie beznamiętne, lecz pełne bólu oczy harfisty.
— Morgonie — szepnął — tak bym chciał, żebyś nie był kimś, kogo tak kocham.
Objął Morgona i przytulił do piersi. Otoczył go ciszą i Morgon poczuł, że jego serce, ściany wieży i rozgwieżdżone nocne niebo za nimi nie są z krwi, kamienia i powietrza, lecz z nieruchomości harfisty. Płakał bezgłośnie. Coś twardego i kanciastego puchło mu w piersiach, dławiło, ale nie był to smutek.
— Co się stało z twoim synem? — spytał.
— Zginął na wojnie. Został odarty z mocy. Nie mógł już żyć… Przekazał ci wysadzany gwiazdkami miecz.
— I… i od tamtego czasu byłeś sam? Bez dziedzica? Pokładając jedyną nadzieję w obietnicy?
— Tak. Przez tysiące lat żyłem w ukryciu, żywiąc się tylko tą obietnicą. Snem martwego dziecka. A potem przyszedłeś ty, Morgonie. Zrobiłem wszystko, żeby zachować cię przy życiu. Wszystko. Byłeś całą moją nadzieją.
— Dajesz mi nawet rubieże? Pokochałem je. Kocham też mgły nad Herun, vesty, bezdroża… Przestraszyłem się, kiedy zdałem sobie sprawę, jak bardzo to wszystko kocham. Przyjmowałem każdy kształt i wciąż mi było mało… — Ból niczym ostrze przeszył jego pierś. Chrapliwie wciągnął powietrze w płuca. — Chciałem od ciebie tylko prawdy. Nie wiedziałem… nie wiedziałem, że dasz mi wszystko, co tak pokochałem.
Nie mógł dalej mówić. Wstrząsany szlochem nie miał już pewności, czy zdoła zachować swoją postać. Ale pomógł mu w tym Najwyższy, uspokajając go dotykiem dłoni i tonem głosu. Nadal jednak nie mógł nic powiedzieć; wsłuchiwał się w szept wiatru wdzierającego się do wieży, w plusk kropel deszczu rozbijających się o kamienie. Wsparł czoło o bark Najwyższego. Odpoczywał, kiedy on milczał.
Читать дальше