Znalazłszy się obok drzewa, w szumiącej na wietrze puszczy pomiędzy Herun a Ymris, poczuł, że opuszcza go nadwerężona moc. Miał trudności z koncentracją; wiatr zdawał się strzępić i rozwiewać myśli. Ciało, któremu do tej pory niewiele poświęcał uwagi, odmawiało posłuszeństwa. Dygotał z zimna i wyczerpania; w nozdrzach miał jeszcze rozkoszny aromat gorącego posiłku, który niosła mu Lyra. Przed oczyma przelatywały mu strzępy życiorysu harfisty. Słyszał jego subtelny, obojętny głos w rozmowach z królami, z kupcami, z Ghisteslwchlohmem, głos przemawiający samymi zagadkami, których sensu należało się doszukiwać nie w słowach, lecz w tym, co nie zostało powiedziane. I nagle pewne wspomnienie sprawiło, że odzyskał głos. Północny wiatr przenikał go do szpiku kości.
— Omal go nie zabiłem — wykrztusił ze zgrozą. — Tropiłem Najwyższego przez całe królestwo, żeby go zabić. — Ostry, znajomy ból przeszył mu serce. — Zostawił mnie w rękach Ghisteslwchlohma. Mógł jednym słowem uśmiercić Założyciela. A grał tylko na harfie. Nic dziwnego, że go nie rozpoznałem.
— Zimno mi, Morgonie. — Raederle przytuliła się do niego; twarz musnęły mu jej zimne włosy. Usiłował zebrać myśli, ale wiatr znowu je rozpędził. Przed oczyma stanęła mu po raz nie wiadomo który twarz harfisty wpatrującego się niewidzącym wzrokiem w niebo.
— Był Mistrzem…
— Morgonie, — Wyczuł, jak dziewczyna stara się połączyć z jego umysłem. Zaskoczony, wpuścił ją w siebie. Jej czyste myśli sprowadziły na niego spokój. Odsunął ją i spojrzał w ciemnościach w jej oczy.
— Nigdy nie byłaś taka rozgniewana z mojego powodu.
— Och, Morgonie. — Znowu do niego przylgnęła. — Sam to powiedziałeś: trwasz jak wszystkie niezniszczalne rzeczy w królestwie. On chciał, żebyś taki się stał, oddał cię więc Ghisteslwchlohmowi. Źle to ujęłam… — dorzuciła szybko, wyczuwając, jak tężeją mu mięśnie. — Nauczyłeś się sztuki przetrwania. Myślisz, że jemu łatwo to przyszło? Grać przez stulecia na harfie w służbie Ghisteslwchlohma i czekać na nadejście Naznaczonego Gwiazdkami?
— Nie — przyznał po chwili Morgon, wspominając kalekie dłonie harfisty. — Dla siebie był równie bezlitosny jak dla mnie. Ale dlaczego?
— Znajdź go i zapytaj.
— Nie mogę się nawet poruszyć — wyszeptał. Znowu poczuł, jak Raederle wnika w jego umysł, i poddał się jej z ufnością i bez oporu. Czekał wyrozumiale, aż dziewczyna znajdzie jakiś nowy punkt odniesienia. Znalazła go w końcu i podciągnęła się doń. Nie wiedział, dokąd się przemieszczają, ale wyczuwał, że nie było to daleko. Uzbroił się w cierpliwość. Posuwali się tak krok za krokiem przez knieję. O świcie dotarli do zachodniej granicy Ymris. Tam zatrzymali się na odpoczynek. Wstawało czerwone słońce — zwiastun burz i złych wiatrów.
Przez Marcher lecieli pod postaciami wron. Surowe, pagórkowate pogranicze wydawało się spokojne; ale pod wieczór wrony wypatrzyły karawanę kupieckich wozów, toczącą się w kierunku Caerweddin i eskortowaną przez oddział zbrojnych. Morgon zniżył lot i siadając na gościńcu, sprzągł się z umysłem jednego z żołnierzy, by uniknąć ataku w trakcie zmiany postaci. Dobył miecz z materializującej się w powietrzu pochwy i podstawił go zdębiałemu mężczyźnie trzema gwiazdkami pod nos. Zalśniły słabo w szarówce wieczoru.
— Morgon z Hed — wykrztusił wojownik. Był to zarośnięty, pokryty bliznami weteran, oczy miał ponure i przekrwione. Uniósł dłoń, by zatrzymać karawanę wozów, i zeskoczył z konia.
— Szukam Yrtha — powiedział Morgon. — Ewentualnie Aloila. Albo Astrina Ymrisa.
Mężczyzna z bałwochwalczą czcią dotknął gwiazdek na jelcu miecza i odskoczył zaraz przestraszony, kiedy na ramieniu Morgona siadła wrona.
— Jestem Lien Marcher — wyrzucił z siebie — kuzyn wielkiego lorda Marcher. Nie znam żadnego Yrtha. Co zaś do Astrina Ymrisa, to ten jest w Caerweddin; on ci powie, gdzie szukać Aloila. Wiozę broń i prowiant do Caerweddin. Będąc na twoim miejscu, Panie od Gwiazdek, nie pokazywałbym się w tej skazanej na zagładę krainie.
— Przybyłem tu, by walczyć — powiedział Morgon. I ziemia zaszeptała do niego prawem, legendami, pogrzebanymi w niej szczątkami umarłych, a jego ciało zapragnęło się w nią wtopić. Mężczyzna przesunął wzrokiem po jego szczupłej twarzy i bogatej, znoszonej tunice, która wydawała się strojem dosyć absurdalnym pośród tych niebezpiecznych wzgórz.
— Hed — powiedział i uśmiechnął się. — Cóż. Wszystkiego innego już próbowaliśmy. Zaproponowałbym ci, panie, żebyś zabrał się z nami, ale myślę, że podróżując samotnie, będziesz bezpieczniejszy. Chyba tylko z jednym człowiekiem Astrin chciałby się spotkać bardziej niż z tobą, ale ja bym się o to nie zakładał.
— Z Heureu. Nadal nie ma o nim żadnych wieści? Mężczyzna pokiwał głową.
— Jest gdzieś w królestwie między umarłymi i żywymi. Nawet czarodziej nie może wpaść na jego ślad. Myślę…
— Znajdę go — wszedł mu w słowo Morgon. W oczach mężczyzny pojawiła się nadzieja.
— Potrafisz? Nie udało się to nawet Astrinowi, a jego sny pełne są myśli Heureu. Panie, czym… czym ty jesteś, że stoisz tu, drżąc z zimna, i każesz mi wierzyć w swoją moc? Przeżyłem rzeź na Wichrowej Równinie. Bywają takie noce, że budząc się ze swoich snów, żałuję, iż tam nie poległem. — Pokręcił głową; wyciągnął rękę, ale opuścił ją zaraz, nie dotykając Morgona. — Idź już. I ukrywaj swoje gwiazdki. Zdążaj bezpiecznie do Caerweddin. Spiesz się, panie.
Wrony skierowały się na wschód; mijały inne długie karawany wozów i stada koni; przysiadały na krótki odpoczynek w podcieniach wielkich domostw, których zadymione dziedzińce rozbrzmiewały dźwięcznymi odgłosami kowalskich młotów i roiły się od ludzi maszerujących do Caerweddin. Byli wśród nich młodzi chłopcy, ogorzali pasterze, kmiecie, kowale, nawet kupcy. Wrony, mobilizowane tym widokiem, leciały co sił w skrzydłach z biegiem rzeki Thul przez umierającą krainę.
Do Caerweddin dotarły o zachodzie słońca. Miasto otaczały tysiące ognisk, ale w samym porcie było pusto; statki z dostawami z Isig i Anuin wchodziły tam dopiero z wieczornym przypływem. Piękny dwór królów Ymris, wzniesiony na gruzach miasta Panów Ziemi, płonął niczym klejnot w ostatnich promieniach słońca. Wrony wylądowały w cieniu zamkniętej bramy i powróciły do swoich ludzkich postaci.
Popatrzyli po sobie bez słowa. Morgon przyciągnął do siebie Raederle. Ciekaw był, czy i w jego oczach maluje się takie znużenie. Przeszukał umysłem królewski dwór i napotkał tam umysł Astrina.
Pojawił się przed ziemdziedzicem Ymris siedzącym samotnie przy biurku w małej komnacie nad mapami, meldunkami i listami dostaw. W komnacie było ciemno, ale on nie zapalał świec. Na widok Morgona i Raederle nie okazał w pierwszej chwili zaskoczenia, ale potem wyraz jego twarzy uległ zmianie. Wstał, krzesło przewróciło się z łomotem.
— Gdzie byłeś?
Z pytania tego przebijała niewysłowiona ulga, radość i podniecenie.
— Rozwiązywałem zagadki — odparł Morgon.
Astrin wyszedł zza biurka i podsunął krzesło Raederle. Nalał jej wina i z twarzy dziewczyny zaczęło ustępować odrętwienie. Klęczący obok niej Astrin spojrzał z niedowierzaniem na Morgona.
— Skąd przybywacie? Myślałem właśnie o tobie i Heureu… o was i o Heureu. Chudyś jak patyk, ale przynajmniej cały. Wyglądasz… jeśli kiedykolwiek widziałem człowieka, który wygląda jak broń, to ty nim jesteś. Tę komnatę wypełnia bezgłośny grzmot mocy. Skąd jej nabrałeś?
Читать дальше