Nagle okazało się, że wszystkiemu, absolutnie wszystkiemu winni są ci dziwni, opaleni na brąz chłopcy o oczach starców, noszący na piersi ordery Czerwonego Sztandaru i Czerwonej Gwiazdy, medale Za Odwagę i Za Bojowe Zasługi. Chłopcy oszpeceni, chłopcy niewidomi, chłopcy bez rąk, chłopcy o kulach, chłopcy na wózkach. To oni są wszystkiemu winni i dobrze im tak. Powinni przeprosić. Powinni się pokajać. Powinni przysiąc, że już nigdy więcej. A my, społeczeństwo, odrzucimy te ich przeprosiny i kajania, my nie wybaczymy. My skażemy. Najpierw na pręgierz. Potem na zapomnienie.
Na tych, co przeżyli i przetrzymali, czekał inny świat. Znikła, jak sen jaki złoty, czerwona gwiazda. W godle państwowym i na wojskowych oznaczeniach zastąpił ją czarny dwugłowy orzeł, a na nocnym niebie nad Moskwą wielki napis: SONY. Otwarł się Róg Amaltei, niegdyś luksusowe i niedostępne, nierealne jak marzenia towary sypnęły się na sklepowe półki z impetem i poświstem sybirskiej wiugi, obfitość dóbr przyprawiała o łzawienie oczu, drżenie rąk i trzepotanie zastawek. Nastała jedna wielka Kraina Cudów, oniryczna federacyjna Limono-Apielsinia, widmowe uniwersum reklam telewizyjnych, świat, gdzie piwo bałtika leje się jak Niagara, kobiety menstruują na niebiesko, batoniki „Snickers” sycą głód u mężczyzn, kinder-siurprizy u dzieci, whiskas u kotów, a szampon Head & Shoulders likwiduje łupież u nich wszystkich razem wziętych. Kto dożył, tego oczy widziały to wszystko.
o niektórych z tych, co przeżyli Afgan, upomniała się wojna. Według jednych, nowa wojna. Według innych: wciąż ta sama.
I tym, co przeżyli Afgan, w finalnym rozrachunku przyszło jednak polec w boju.
Komu wypadło, poległ w boju za własny kraj i dom. Jak starszyna Marat Rustamow, zabity kulą snajpera pod Sumgaitem w lutym 1988. Inni polegli za nowy, całkiem świeżo nabyty kraj i dom. Jak Jakow Lwowicz Awierbach, ksywka Jakor, niegdyś starszyna, później rav samál mitkadém, zabity w Strefie Gazy w czerwcu 1990.
Jeszcze innym pisane było zginąć daleko od domu, w walce już to za idee, już to za dolary. Jak Edwardas Kozlauskas, niegdyś Kozlewicz, później Abu Ed, w Groznym, w grudniu 1994, pod gruzami zbombardowanego budynku. Jak niegdysiejszy młodszy sierżant Aleksander Gubar, w lipcu 1997 zmarły z ran w szpitalu w Fernando Po.
Przeżył Afgan także Walera, Walerij Siemionycz Biełych. A sześć lat później skończył tak, jak mu prorokowano, jak prawdziwy urka: zadźgany dłutem przez zeka współwięźnia w zonie, w którymś z łagrów Mordwy.
Z pięciu młodych z uzupełnienia w boju na zastawie „Sołowiej” oprócz Fiedii Smietannikowa poległo dwóch, tych z blokpostu „Rusłan”. Przeżył Władimir Jefimczenko, pod sam koniec swej tury awansowany już do stopnia jefrejtora i obdarzony kliczką Fima. Po Afganie Fima w cywilu nie widział już dla siebie przyszłości, został w wojsku, dosłużył się sierżanta i jako sierżant 4 października 1993 bronił Białego Domu pod ostrzałem szturmujących Dom kolegów z 2. Tamańskiej Dywizji Gwardyjskiej. Niewłaściwie wybrana strona zakończyła jego karierę, tym bardziej, że w Białym Domu dostał odłamkiem w rzepkę kolanową. Przez kilka następnych lat kusztykał o lasce po swym rodzinnym Dniepropietrowsku, po parkach i podwórkach grał w domino i chlał wódkę z emerytami i miejscową żulią. Podpiwszy, wpadał w sztuczną euforię, pokazywał medale i blizny, wrzeszczał o zdradzie, o politykach skurwysynach, o inteligentach bez jaj, o tym, że wojna w Afganistanie byłaby wygrana, wystarczyłoby rozstrzelać Gorbaczowa i zrzucić po kilka bomb termobarycznych na Islamabad, Karaczi i Rawalpindi. Potem wznosił i pił trietij tost, trzeci toast, żądając od wszystkich, by wstawali. Potem płakał. I zasypiał pijackim snem. Wiosną 1997 roku zasnął i już się nie obudził.
Przeżył Afgan także ostatni z piątki młodych, Borys Kożemiakin, ksywa Korszun. Ten związał się z wojną. Trwałym, nierozplątywalnym węzłem. Zespolił się z wojaczką stalowo-granitowym spoiwem. Z Afganistanu wyszedł jako sierżant. Już maj 1991 widzi go w Górskim Karabachu, w walkach pod Sumgaitem i Agdamem. Tam zastaje go koniec ZSRR. Zszokowany występuje z armii. Ale wojna ma go już w pazurach i nie wypuści. W 1992 jako ochotnik trafia na Zadniestrze, gdzie latem bierze udział w ciężkich bojach o Bendery. Rok później wojna, bez której Korszun nie może już żyć, rzuca go na Bałkany. Walczy w rosyjskich formacjach ochotniczych. Wiosną roku 1993 dołącza do oddziału Saszy Muchariewa, słynnego Asa, wraz z nim bierze udział w morderczej bitwie o wzgórze Zaglavak. Jako jeden z nielicznych wychodzi z piekła Zaglavaku nawet bez draśnięcia, zarabiając u Serbów na swą drugą ksywkę: „Lucky Bastard”.
Wraca do kraju, do regularnej armii, do której przyjmują go dopiero po detoksie i odwyku. W listopadzie 1994 awansowany do stopnia młodszego lejtnanta, w grudniu jest w Czeczenii. Podczas walk o Gudermes zostaje ciężko ranny, kolegom cudem udaje się wyciągnąć go z płonącego beteera. Spędzi w szpitalu ponad cztery miesiące, wyjdzie potwornie oszpecony. Odrzuca ofertę demobilizacji i emerytury – bo i co też to za emerytura. Zostaje w wojsku. W 1998 jest już kapitanem.
Jedenastego grudnia 1999 kończy trzydzieści cztery lata. A wojna ma go już dość. Nazajutrz, dwunastego, ginie podczas szturmu Groznego.
* * *
Przeżył Afgan także starszy praporszczyk Matwiej Filimonowicz Czuryło, zwany Matiuchą, olbrzym o dziecięcej twarzy. Dembelnąwszy się, wrócił na Syberię, pod Omsk, do rodzinnego Tiukalińska. Został jegrem, czyli leśniczym i łowczym. Organizował polowania dla zagraniczników i nadzianych moskiewskich nuworyszy. Ale głównie łaził po tajdze, pogwizdywał, rozmawiał z wiewiórkami, gapił się na niebo nad koronami drzew, wpadał do posiołków napić się wódki z kłusownikami, wracał do tajgi. O ile mi wiadomo, przebywa tam do dziś i ma się świetnie.
* * *
Wika, Wiktoria Fiodorowna Kriażewa, dziś nazywa się Vicky Myers. Mieszka z mężem w Dearborn, w stanie Michigan.
* * *
Nie, nie zapomniałem. O Pawle Sławomirowiczu Lewarcie, praporszczyku ze sto osiemdziesiątego pułku zmechanizowanego sto ósmej MSD. Znam swoje obowiązki, wiem, że mus opowiedzieć, co się z nim stało. Choć tak do końca to tego nie wiadomo.
Postrzelony przez Sawieliewa trafił do medsanbatu w Puli-Chumri. Nie do Bagramu albo Czarikaru, jak wszyscy inni ranni z „Sołowieja”, ale do Puli-Chumri właśnie. Spędził tam dziesięć dni, a natychmiast po wypisaniu czekał go dembel. Wcześniejszy, niż należałoby oczekiwać, po niecałych piętnastu miesiącach w Afganie. Przetransportowany do Bagramu odwiedził szpital, widziano go w towarzystwie pielęgniarki, siostry Tatiany Nikołajewny Ostrogorodskiej. Nic szczególnego, w towarzystwie Tatiany Ostrogorodskiej widywano wielu. A siódmego lipca 1984, w sobotę, gdy przyszła nań kolej stawić się na bagramskim we-pe-pe i wsiadać na pokład lecącego do Taszkientu Iła-76, okazało się, że Lewarta nie ma. Że znikł. Po prostu znikł. Bez śladu.
W wyniku wdrożonego śledztwa po rekordowo krótkim czasie aresztowano Anatolija Pochliebina, kierowcę z 863. awtobatu, znanego pod ksywką Karter. Aresztowany niemal natychmiast przyznał się, że piątego lipca na prośbę praporszczyka Pawła Lewarta zabrał go, zawiózł i wysadził na sto dziewięćdziesiątym trzecim kilometrze drogi Kabul-Dżalalabad, trzydzieści kilometrów za Sorobi, w miejscu, gdzie siedemnastego czerwca zmasakrowano załogę zastawy „Sołowiej”. Tam praporszczyk pożegnał się i więcej już go Karter nie widział.
Читать дальше