– To jest… – zachłysnął się. – To jest niemożliwe…
– Formuj się! – zakrzyczał z konia Galbraith. – Sześćdziesiąty Szуsty, formuj…
Drummond przestał go słyszeć, wszystko zagłuszyła wrzawa, jeden wielki ryk, dziki wrzask. Na ich pułk wpadły, przewracając się nawzajem, niedobitki grenadierów zmieszanych ze Strzelcami Jacoba i spieszonymi lansjerami z NC, w to wszystko wbiły się, roztrącając i tratując, konie, zaprzęgi i armatki pierzchającej baterii RHA. Karne do niedawna szeregi zmieniły się w bezładne kłębowisko, na które zwalili się, siekąc i kłując, Heratczycy i ghazi. Ciżba uniosła Drummonda niczym rwąca rzeka, nie zdołał się oprzeć. Ochrypł od wykrzykiwanych rozkazów, których w tym piekle i tak nikt nie był w stanie usłyszeć.
Sześćdziesiąty Szósty oparł się dopiero o pierwsze zabudowania kiszłaku Khig, o gliniane mury i ściany chałup. Galbraith i kilku oficerów cudem jakimś zdołało opanować panikę i skupić wokół siebie resztki pułku. I nagle wśród otaczającego pandemonium rozbrzmiały spokojne angielskie komendy i przenikliwy trzask salwowego ognia martinich.
Drummond nie zdążył dołączyć do szyku, porwała go i powlekła ze sobą fala uciekających sipajów. Wyrwał się, ale przewrócili go, omal nie zadeptując. Podnieść się nie zdołał. Rżnący zbiegów ghazi wpadli wprost na niego. Nie zdążył nawet wyciągnąć adamsa z kabury, gdy w oczach zabłysły mu ostrza dzid i chajberskich noży. Nagle zawisł nad nim olbrzym w białej szacie, z brodą okrwawioną tak, jakby przed chwilą kogoś zagryzł. Rycząc, wielkolud wzniósł szeroką zakrzywioną korę. I padł, trafiony prosto między oczy.
– Sir! – Karabin wypalił tuż nad głową Drummonda, ogłuszając go. – Proszę wstać, sir!
– Na nogi! – Z drugiej strony wypalił colt. – Na nogi, Teddy! Wstawaj, God dammit!
Z lewej poderwał go Harry Barr, z prawej sierżant Apthorpe. Uciekli, przeskakując trupy, w stronę niskich murków wioski, zza których broniła się resztka Sześćdziesiątego Szóstego i niedobitki z innych oddziałów. Uciekli, ścigani wyciem hordy i świstem kul. Barr stęknął nagle, zacharczał, padł na kolana i na twarz, pociągając za sobą Drummonda. Drummond, na kolanach, obrócił się ku ścigającym, uniósł rewolwer. Wielki kaliber adamsa robił swoje, kule zwalały z nóg pędzących na niego ghazich, podrywały ich tak, że wylatywali w górę jak baile z uderzonych piłką wicketów. Obok strzelał Apthorpe, potem dołączył jeszcze jeden karabin, snider któregoś z bombajskich grenadierów, brodacza w przekrzywionym pagri i zakrwawionej kurcie.
Podporucznik Henry James Barr przekręcił się na plecy, wpijając palce w tryskającą krwią ranę pod mostkiem. Potem wyprężył się, zacharczał jeszcze raz i umarł.
– Szybciej, sahib! Jildi jao! Do wioski!
To, że dotarli do wsi i do swoich, to był prawdziwy cud. A przed samym murkiem, tuż niemal pod lufami strzelających zza murku kolegów, sierżant Apthorpe dostał kulę w plecy, pod łopatkę. Drummond i brodaty sipaj wciągnęli go za murek. Sierżant otworzył oczy.
– Jakże to tak… – Wypluł krew. – Jakże tak… Sir…
Zadławił się. Drummond zacisnął zęby.
– Jesteśmy… najlepszą armią świata… – wykrztusił sierżant Apthorpe. – Pan sam mówił… Że niepokonani… Imperium… A dziś nas… God Almighty… Dziś nas… Załatwiły dzikusy z dzidami…
Głowa bezwładnie opadła mu na ramię. Drummond odwrócił wzrok.
– Sahib. – Sipaj podał mu martiniego. – Bierz.
– Tyś kto?
– Naik Dżehangir Singh, sahib. Pierwszy Grenadierski…
Palba i wrzask atakujących zagłuszyły resztę.
Z Sześćdziesiątego Szóstego zostało jakichś stu ludzi. Bronili się w zwartym szyku, zza murków lub oparci plecami o gliniane ściany kiszłaku Khig.
– Ognia! – komenderował podpułkownik Galbraith. – Ognia, chłop…
Na oczach Drummonda kula z dżezaila trafiła go w skroń, rozwalając korkowy kask i głowę. Zagryzł wargi, wciskając kolejny nabój do komory.
– Motherfucking niggers! – Strzelający obok Walter Rice Olivey zupełnie zapomniał o flegmie, nienagannych zwykle manierach i wyszukanym sposobie mówienia. – Dirty cocksuckers!
Przerzedzeni ghazi stracili na chwilę impet, nacisk zelżał. Ale strzelcy z regularnych herackich batalionów nie przestawali zasypywać ich gradem kul. Biły w nich dżezaile i muszkiety, biły dopiero co zdobyte, wydarte martwym snidery. I teraz to oni, chłopcy w khaki, byli wicketami, jeden po drugim walili się na piasek, padali jak kukiełki. Padł trafiony w brzuch Honeywood, walczący obok niego artylerzysta z RHA dostał w czoło. Majorowi Blackwoodowi kula rozerwała gardło.
Zostało ich może pięćdziesięciu, gdy od lewej wpadła na nich nieregularna afgańska jazda, a od frontu i od prawej ghazi i strzelcy z Heratu. Zostało może dwudziestu, gdy odparli atak ogniem z rozpalonych już niemal do czerwoności martinich. Zostało szesnastu, gdy cofnęli się, wyparci, do ogrodu, pod studnię.
Zostało jedenastu, gdy wycofali się za Khig, na zalaną oślepiającym słońcem pustynię.
Jedenastu. Trzech oficerów. Sierżant i kapral. Pięciu żołnierzy z Sześćdziesiątego Szóstego. I jeden naik z bombajskich grenadierów.
Stanęli, mokre ramię do ramienia, skrwawiony łokieć do łokcia, spocone plecy do pleców. Twarzami w stronę szykującej się do ataku hordy.
Porucznik Richard Trevor Chute załadował podniesiony żołnierski karabin. Poprawił bandaż na czole. Popatrzył po nich. Zanosiło się, że powie coś wzniosie nadętego i patriotycznie patetycznego.
– Fuck – powiedział porucznik Richard Trevor Chute.
Podporucznik Walter Rice Olivey skończył ładować colta, zakręcił bębenkiem. Starszy sierżant Cuphage nasadził bagnet na lufę martiniego, podobnie uzbroił swego snidera naik Dżehangir Singh. Kapral Travers, poważnie ranny, uklęknął, a potem usiadł. Obok przyklęknął jeden z żołnierzy, Drummond znał go, wiedział, że jest z Birmingham i że nazywa się Townsend.
Wrzask i wycie ghazich zaświdrowały w uszach. Spod kopyt szarżującej konnicy wzbił się kurz. Edward Drummond uniósł karabin. Żegnaj, Charlotte, pomyślał.
Słońce prażyło z nieba.
– Gotowi? – upewnił się porucznik Richard Trevor Chute.
– Gotowi, sahib – odpowiedział za wszystkich naik Dżehangir Singh.
Chute spojrzał na niego.
– Nie nazywaj mnie sahibem – powiedział zimno. – Dziś, tutaj, wszyscy jesteśmy równi. Niniejszym mianuję cię białym.
– Na czas bitwy?
– Nie. – Porucznik wciągnął powietrze, patrząc na pędzących na nich ghazich, na ich włócznie i noże. – Dożywotnio.
* * *
Było wpół do godziny trzeciej po południu, 27 lipca 1880, czterdziesty trzeci rok panowania Wiktorii, królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii, pierwszej cesarzowej Indii.
* * *
Ściany kawerny trzęsły się od wybuchów. Seriami waliły de-sze-ka, zanosił się ciągłym ogniem utios, biły pekaemy. Eksplodowały granaty.
Żmija zluzowała nieco uścisk na jego szyi, Lewart zachłysnął się oddechem. Nie stawiał już oporu.
– Tam – powiedziała Żmija – jest tylko śmierć. Twoje miejsce jest tu. Bo ja ciebie wybrałam.
Poczuł na piersi jej wargi. A potem ukłucie i paraliżujący ból. – Upoję cię moim jadem, w którym zawarta jest Wieczność. Efekt był natychmiastowy. I stokroć silniejszy niż po heroinie.
* * *
Nagle był tam, gdzie na ołtarzach tańczył ogień, oślepiająco biały w swej prześwietności, a odblaski migotały na freskach naściennych. Był tam, gdzie w uświęconym obrzędzie śpiewano dla Dobrej Bogini, gdzie tańczono dla niej, tanecznymi ruchami naśladując ruch płomienia, a freski naścienne też zdawały się tańczyć. Był tam, gdzie uświęcano Boginię pitą dla niej Błogosławioną Haomą, a pod wpływem haomy dusze wychodziły z ciał i wzlatywały ku boskości, by wreszcie pojąć ją, zrozumieć i nazwać. Dusze opuszczały ciała, haoma krążyła w żyłach, płonął ogień ubóstwienia. Wznosił się śpiew.
Читать дальше