– Nadto – dorzucił, tym razem naprawdę odchodząc – godzi się wybawić z opresji krewniaka. A tyś mi powinowatym, Polaczku. Wszystko jest w aktach, wszystko, a wielka, przemożnie wielka jest siła papieru. Moja babka, Jelizawieta Pietrowna z domu Mołczanowa, ta ortodoksyjnie religijna, z licznego rodu kupców Mołczanowych, podobnie jak twoja pochodziła z Wołogdy. A zatem, jak to mówią, krew nie woda, geny nie fistaszki. Bywaj, krewniaku. Pomogłem, jak mogłem, teraz radź już sobie sam.
* * *
Sanitarne Mi-4 z rannymi już odleciały, opatrzonego, półprzytomnego i bladego jak śmierć Lewarta położono więc po bojowemu na pancerz jednego z beteerów powracającej broniegrupy. Za towarzyszy podroży miał, oprócz łapiduchów, spadochroniarzy ze Sto Trzeciej, młodych, ogorzałych, w pasiastych tielniaszkach pod rozchełstanymi pieszczankami. Ryknęły silniki, buchnęły spaliny, wzbił się tumanami kurz, czołgi i transportery ruszyły na kabulski szlak. Nad głowami zaterkotały „Krokodiły”, szturmowe Mi-24.
Warczały motory, dusiły spaliny, pył wdzierał się w oczy i w nosy. Ale krążące na niebie „Krokodiły” dawały poczucie bezpieczeństwa, podnosiły morale i nastroje. Chciało się żyć. Chciało się śpiewać. Nie dziwota więc, że z serc, dusz i spadochroniarskich gardeł wyrwała się pieśń. Rozparci na pancerzach chłopcy ze 103. Witebskiej Gwardyjskiej Dywizji Powietrznodesantowej ryczeli, ile sił w płucach.
Nastupajet minuta proszczanija,
Ty gliadisz mnie triewożno w głaza,
I łowlju ja rodnoje dychanije,
A wdali uże dyszyt groza!
Proszczaj, otczij kraj,
Ty nas wspominaj,
Proszczaj, miłyj wzgliad,
Prosti-proszczaj, prosti-proszczaj…
– Ej, piechota! Czego nie śpiewasz? Umarłeś? Że co? Że ranny? Też mi rana! Rana to jest wtedy, kiedy flaki wyłażą z brzucha! Coś taki blady? Ożywić cię trza? A nu daj jemu sóję w bok, Fonar! Ohohoo! Patrzcie! Będzie rzygał! Będzie rzygał!
Ryczały silniki beteerów, sypał się i snuł się płowy pył. Desantura śpiewała, aż echo niosło po zboczach.
Les da stiep’, da w stiepi połustanki,
Swiet wiecziernij i nowoj zari
Nie zabud’ że proszczanije Sławianki,
Sokrowienno w dusze powtori!
Proszczaaaaj, otczij kraaaaj!
Ty naaaas wspominaaaaj!
Proszczaaaaj, miłyj wzgliaaaad!
Prosti-proszczaaaaj, prosti-proszczaaaaaj!
Góry odpowiadały echem. Słońce kłoniło się ku zachodowi. Na szczytach Hindukuszu płonęły śniegi.
* * *
I tu następuje koniec opowieści.
* * *
Zasadniczo.
* * *
Major Igor Konstantinowicz Sawieliew nie przeżył Afganu. Po odsłużeniu drugiej tury wrócił na trzecią. Ale nie doczekał awansu na podpułkownika, który podobno miał już w kieszeni. Śmierć poniósł w Dżalalabadzie, 25 września 1986 roku, we czwartek, o godzinie piętnastej dwadzieścia. Można by spierać się, kto – lub co – spowodowało śmierć majora, pośrednio lub bezpośrednio. Kogo należało winić za to, że to, co z majora zostało, zmieściło się w dwa wiadra i dwa cynki po nabojach? Czy był to alkohol, wódka, która zgubiła wszak tylu dobrych żołnierzy spod najrozmaitszych znaków i sztandarów? Czy była to CIA, Centralna Agencja Wywiadowcza z siedzibą w Langley, w stanie Wirginia? Czy może był to wyliniały wielbłąd o imieniu Mustafa? Czy był to może wreszcie Abdul Ghaffar, inżynier mechanik, absolwent Politechniki Moskiewskiej rocznik 1972? Problem był złożony. Latem bowiem roku 1986 Centralna Agencja Wywiadowcza dostarczyła do Pakistanu ręczne wyrzutnie naprowadzanych na podczerwień pocisków kierowanych ziemia-powietrze typu FIM-92, noszące kodową nazwę stinger. Pierwszą partię stingerów przerzucono do Afganistanu z bazy Miram Szah we wrześniu, przez granicę przeniósł je w jukach wielbłąd o imieniu Mustafa, imienia poganiacza kroniki nie odnotowały. 25 września 1986 roku major Sawieliew przyleciał do Dżalalabadu śmigłowcem Mi-8, by wziąć udział w pożegnalnej popijawie organizowanej przez grupę demobilizowanych oficerów stacjonującej tu brygady specnazu. W górach opodal lotniska zaczaili się mudżahedini wyposażeni w wyrzutnię stinger, nowiutką, wciąż jeszcze mile pachnącą farbą, luksusem i American way of life. Był wśród mudżahedinów inżynier Abdul Ghaffar, jedyny zdolny rozpoznać, którym końcem stinger strzela i na co trzeba nacisnąć, by wystrzelił. Abdul Ghaffar wymierzył i nacisnął, zaś pocisk ze stingera – pierwszy z wielu wystrzelonych później w Afganistanie – nieomylnie odnalazł podczerwień emitowaną przez podchodzący do lądowania Mi-8 z dwoma pilotami i sześcioma pasażerami na pokładzie. Trafiony śmigłowiec – pierwszy z wielu później w Afganistanie – runął na płytę lotniska i eksplodował.
Jeszcze kilku spośród mniej lub bardziej szczegółowo opisanych w tej historii żołnierzy powróciło z Afganistanu tak, jak Kulawy Major: jako gruz dwiesti, ładunek dwieście. W szczątkach niekiedy nawet jeszcze mniej rozpoznawalnych niż szczątki majora. W zalutowanych trumnach, na pokładach transportowców An-12, złowrogich „Czarnych Tulipanów”. Zanim ostatni BTR z desantem na pancerzu wyjechał z Afganistanu przez most w Hajratonie, śmierć, Koślawa Starucha, zabrała jeszcze wielu. Wśród nich Aloszę Panina, dosłownie w przeddzień dembelu posieczonego odłamkami wybuchającego fugasa. Miron Tkacz, którego pobyt w szpitalu ocalił przed masakrą na „Sołowieju”, poległ w Dolinie Pandższiru niecałe dwa miesiące później.
Nie doczekał wyprowadzenia wojsk z Afganistanu również chorowity zampolit, młodszy lejtnant Andriej Prianikow, Łazarz-Łazuria. Zmarł w CWG w Kabulu na amebowe zapalenie opon mózgowych. Chorując, Łazuria pogorszył i tak już szkaradną statystykę. Żółtaczka i tyfus, malaria, pełzakowica, wirusowe zapalenie wątroby i meningitis podczas wojny afgańskiej zabiły lub powaliły łącznie blisko pół miliona żołnierzy z niecałych siedmiuset tysięcy służących w OKSW. Inaczej mogłaby wyglądać ta wojna, jej przebieg i wynik, gdyby żołnierzom OKSW wydawano więcej mydła. I usilniej nakłaniano do używania go.
Śmierć w boju, od ran i od chorób poniosło łącznie 13 833 żołnierzy. Bardzo skromna liczba. Jak na dziewięć lat, jeden miesiąc i dwadzieścia dni wojny. Średnio jakieś cztery ofiary dziennie. Znacznie więcej osób cywilnych zginęło w tym czasie w wypadkach drogowych.
Ci, którzy przeżyli Afgan, powrócili do domów.
Powrócili do domów, domów niegościnnych i zimnych, domów cuchnących obcością, oszustwem i wiarołomstwem. Wrócili do żon, obcych kobiet o obrażonych oczach i zaciśniętych ustach, kobiet wymownie milczących lub równie wymownie napastliwych. Do żon, które nie były już żonami, których dawno by już nie było, ale są, bo czekają na pretekst. By odejść z podniesioną głową, usprawiedliwione, rozgrzeszone i w poczuciu słuszności dawno już podjętej decyzji.
Społeczeństwo, do którego żołnierze powrócili, zachowało się, rzecz ciekawa, niemal identycznie jak żony. Społeczeństwo, tak jak żony, wyniośle i dumnie wyparło się własnego kurewstwa. Społeczeństwo z wdziękiem papugi powtórzyło za żonami slogan: „nigdy-bym-cię-nie-zdradziła-gdybyś”. Społeczeństwo głęboko uwierzyło, że to ono jest pokrzywdzone. Społeczeństwo obraziło się. Obraziło śmiertelnie.
Читать дальше