Teraz gobliny i wilki rozbiegły się daleko i szeroko po lasach. Kilka orłów krążyło jeszcze w powietrzu, oblatując pole bitwy. Płomienie wystrzeliły wyżej niż czuby drzew, które stanęły całe w ogniu. Iskry i dymy buchnęły nagle w koło. Bilbo umknął doprawdy w samą porę!
Wkrótce blask pożaru zbladł w oddali i ledwie migotał czerwienią na czarnej powierzchni ziemi; byli już wysoko pod niebem, wznosząc się coraz wyżej wielkimi, zamaszystymi kręgami. Bilbo do śmierci nie mógł zapomnieć tego lotu, gdy szybował w przestworzach, uwieszony u nogi Doriego. Jęczał: „Moje ręce, moje ręce!" — a Dori stękał: „Moje nogi, moje biedne nogi!"
Nawet w najlepszych warunkach Bilbo dostawał na wysokościach zawrotu głowy; robiło mu się słabo, gdy wyglądał poprzez krawędź bodaj niewielkiego urwiska, nie cierpiał włażenia na drabinę, a cóż dopiero na drzewo (bo też nigdy przedtem nie był zmuszony uciekać przed wilkami). Możecie więc wyobrazić sobie, jak mu się kręciło w głowie, gdy teraz zerknął w dół i pomiędzy własnymi rozhuśtanymi stopami zobaczył rozległą, czarną przestrzeń, gdzieniegdzie rozświetloną blaskiem księżyca srebrzącym skaliste zbocze lub strumień płynący przez równinę.
Blade szczyty górskie zbliżały się coraz bardziej, w miesięcznej poświacie skaliste igły wychylały się spośród czarnych cieni. Było wprawdzie lato, lecz powietrze wydawało się mroźne. Bilbo zamknął oczy, pytając w duchu sam siebie, czy wytrzyma dłużej. Pomyślał, co by się stało, gdyby nie wytrzymał, i natychmiast ogarnęły go mdłości.
Lot skończył się w momencie, gdy doszedł do kresu sił i ręce już mu odmówiły posłuszeństwa. Z lekkim okrzykiem rozluźnił chwyt, puścił łydkę Doriego… i spadł na twardą podściółkę orlego gniazda. Leżał nie mogąc dobyć głosu, w rozterce między radosnym zdumieniem, że ocalał od ognia, a strachem, że lada chwila stoczy się z tego skąpego miejsca w ciemne czeluści ziejące dokoła. Czuł się bardzo nieswojo po okropnych przygodach ostatnich trzech dni, w ciągu których nic prawie nie jadł. Niespodzianie dla samego siebie powiedział głośno: „Teraz rozumiem, jak się czuje skwarka, kiedy ją nagle nadzieją na widelec i z patelni odłożą z powrotem na półkę spiżarni".
— Wcale tego nie rozumiesz — usłyszał głos Doriego — bo skwarka wie, że prędzej czy później wróci na patelnię; a nas, mam nadzieję, nic podobnego nie spotka. A zresztą co innego widelec, a co innego orzeł.
— Och, tak, co orzeł, to nie wisielec, chciałem powiedzieć: nie widelec — rzekł Bilbo podnosząc głowę i spoglądając niespokojnie na orła, który przysiadł opodal. Hobbit usiłował sobie przypomnieć, czy nie naplótł jakichś głupstw, i zastanawiał się, czy nie obraził czymś orła. Nie należy bowiem narażać się orłom, gdy się ma wzrost hobbita i siedzi się nocą w orlim gnieździe.
Orzeł właśnie ostrzył dziób na kamieniu, przygładzał pióra i nie zwracał na Bil–ba uwagi.
Wkrótce nadleciał drugi orzeł.
— Wódz przysyła mnie z rozkazem, byś przeniósł swoich jeńców na Wielką Półkę! — krzyknął i znikł. Pierwszy orzeł chwycił w szpony Doriego i wzbił się z nim w ciemność nocy, zostawiając hobbita samiusieńkiego. Bilbo zbierał siły, by zastanowić się, dlaczego poseł Wodza Orłów nazwał ich jeńcami, i pomyśleć, że kto wie, może zostanie rozszarpany na orlą kolację zamiast królika — gdy nadeszła jego kolej.
Orzeł wrócił, złapał szponami za kołnierz od kurtki hobbita i poleciał. Tym razem podróż była niedaleka. Po krótkiej chwili Bilbo, drżący ze strachu, leżał już na szerokiej półce skalnej wykutej w zboczu góry. Nie było stąd zejścia w dół, chyba na skrzydłach. Nie było drogi, chyba skokiem nad przepaścią. Tu hobbit ujrzał resztę kompanii, krasnoludów siedzących rzędem i opartych plecami o ścianę górską. Wódz Orłów rozmawiał z Gandalfem.
Wyglądało na to, że Bilbo w końcu nie zostanie pożarty. Czarodziej, jak się zdawało, znał się trochę z Wodzem Orłów, a nawet był z nim w dość przyjaznych stosunkach. Rzeczywiście Gandalf, często włócząc się po górach, oddał kiedyś przysługę orłom i wyleczył ich władcę z rany zadanej strzałą z łuku. A więc, moi drodzy, wyrażenie „jeńcy" miało znaczyć: „ocaleni jeńcy goblinów", a wcale nie „więźniowie orłów". Przysłuchując się słowom Gandalfa, Bilbo zrozumiał, że teraz naprawdę i ostatecznie wydostaną się z tych przerażających gór. Czarodziej omawiał bowiem z Wodzem Orłów plan, według którego ptaki miały przenieść krasnoludów, jego samego oraz Bilba daleko stąd, aż na właściwy szlak przecinający w dole równiny.
Wódz Orłów nie zgadzał się na transport w jakieś miejsce bliskie siedzib ludzkich.
— Strzelaliby do nas ze swoich ogromnych łuków struganych z cisowego drzewa — rzekł — bo myśleliby, że polujemy na ich owce. No, nie myliliby się zresztą w zwykłym przypadku. Tak, cieszymy się, że pozbawiliśmy gobliny łupu, cieszymy się, że możemy ci spłacić dług wdzięczności, lecz nie chcemy dla krasnoludów ryzykować własnego życia na południowych równinach.
— Dobrze — odparł Gandalf — zanieście nas tak daleko, jak chcecie. Już i tak jesteśmy wam bardzo wdzięczni. Ale tymczasem umieramy z głodu!
— Ja już prawie umarłem! — pisnął Bilbo tak słabym głosikiem, że nikt go nie usłyszał.
— Na to może znajdzie się rada — powiedział Wódz Orłów.
W chwilę później mógłbyś dostrzec na półce skalnej jasne ognisko, a wokół niego sylwetki krasnoludów węszących smakowity zapach pieczeni. Orły przyniosły suche gałęzie do rozniecenia ognia, a także parę królików, zajęcy i jagnię. Krasnoludy zakrzątnęły się żywo. Bilbo, zbyt osłabiony, by pomagać w tej pracy, a poza tym niezbyt zgrabny do oprawiania królików i dzielenia mięsa, odbierał je od rzeźnika już przygotowane i podawał kucharzom. Gandalf także położył się i odpoczywał, spełniwszy swoją rolę przy rozniecaniu ognia, bo Oin i Gloin zgubili krzesiwa i hubki (i po dziś dzień nie używają zapałek).
Tak skończyła się przygoda w Górach Mglistych. Wkrótce brzuszek Bilba napełnił się i zaokrąglił znów przyjemnie i hobbit mógł usiąść zadowolony, chociaż, prawdę mówiąc, wolałby kilka kromek chleba z masłem niż to mięso przypieczone na patykach. Spał jednak skulony na twardej skale stokroć głębszym snem niż kiedykolwiek w puchowym łóżku, w swojej własnej rodzinnej norce. Ale przez całą noc śnił mu się dom i we śnie wędrował po jego pokojach, szukając czegoś, czego nie mógł znaleźć, i nie mogąc sobie przypomnieć, czego właściwie szuka.
Nazajutrz Bilbo zbudził się, gdy wschodzące słońce zaświeciło mu w oczy.
Zerwał się, żeby spojrzeć na zegar i nastawić wodę w imbryku… i wtedy dopiero stwierdził, że nie jest u siebie w domu. Siadł więc i marzył na próżno o miednicy i szczotce. Nie było tych przedmiotów, podobnie jak nie było herbaty, grzanek ani boczku na śniadanie, lecz tylko zimne mięso baranie i królicze. A potem musiał przygotować się do dalszej podróży.
Tym razem pozwolono hobbitowi wleźć na grzbiet orła i przylgnąć tam między skrzydłami. Powietrze gwizdało mu w uszach, oczy zamknął. Kiedy piętnaście wielkich ptaków wzlatywało z półki skalnej, krasnoludy wznosiły pożegnalne okrzyki i przyrzekały odwdzięczyć się Wodzowi Orłów przy pierwszej sposobności. Słońce stało jeszcze nisko nad wschodnim krańcem świata. Poranek był chłodny, mgła zalegała doliny i wszystkie zagłębienia terenu, rozszczepiała się tu i ówdzie na szczytach i górskich iglicach. Bilbo uchylił jedną powiekę, zerknął i ujrzał, że ptaki lecą już wysoko, ziemia została daleko w dole, a góry uciekają szybko wstecz. Zamknął znów oczy i mocniej zacisnął powieki.
Читать дальше