Wstał z łóżka i usiadł na okiennym parapecie. Siedział tak długo, wpatrzony w mrok zapadający nad skąpanym w deszczu światem. Wokół jego imienia gęstniała nieprawdopodobna pajęczyna zagadek; wyrwał się z sieci, ale wystarczyło, by wyciągnął rękę i dotknął jej, a znowu by go wchłonęła. Miał teraz do wyboru: wracać na Hed, żyć tam spokojnie bez Raederle, nie zadawać żadnych pytań, czekać na dzień, kiedy sztorm wzbierający na wybrzeżach kontynentu dojrzeje wreszcie i runie z całą furią na Hed — a wiedział, że ten dzień wkrótce nadejdzie. Albo zdecydować się na grę w zagadki, której nie miał nadziei wygrać i w której nagrodą, gdyby jednak zwyciężył, było imię mogące przeciąć wszelkie jego związki z Hed.
Otrząsnął się z tych myśli, kiedy w izbie było już zupełnie ciemno. Wstał, namacał świecę, zapalił ją. Blask płomyka wypalił odbicie jego twarzy na szybie. Wzdrygnął się. Ten płomyk był jak gwiazda.
Upuścił świecę na podłogę, zdusił stopą płomień i położył się z powrotem na łóżku. Kiedy zasypiał, była już późna noc. Deszcz ustał, ucichło wycie wichury. Obudził się o świcie, zszedł na dół i kupił u karczmarza prowiant na drogę oraz bukłak wina. Osiodłał konia i nie oglądając się za siebie, opuścił Hlurle, kierując się na północ, do Yrye, by zadać królowi Osterlandu zagadkę.
Dwa tygodnie po opuszczeniu Hlurle Morgon zobaczył pierwszy śnieg. Od jakiegoś już czasu czuł w powietrzu nadciągającą zimę, słyszał ją w dzikich poświstach wiatru. Posuwając się wybrzeżem, dotarł do ujścia wielkiej rzeki Ose. Brała ona swój początek w sercu góry Erlenstar, przepływała przez Przełęcz Isig i tocząc swe wody dalej ku morzu, wyznaczała południową granicę Osterlandu. Morgon ruszył w górę rzeki, zapuszczając się na ziemię niczyją, w zapomniane bory, które oglądali tylko kupcy spływający tędy z Isig, w niegościnną, skalistą krainę przemierzaną jedynie przez stada jeleni, łosi, górskich kozic, porośniętych już nowym, gęstym włosem, mającym je chronić przed zimowymi chłodami. Raz wydało mu się, że między drzewami widzi przemykające stado legendarnych vest o cienkich złotych rogach, ale pewności nie miał. Mógł to być tylko tuman mgły dryfujący na tle białego, pustego nieba.
Czuł, że śnieg depcze mu po piętach, posuwał się więc przez tę dziką krainę najszybciej, jak mógł, tylko sporadycznie polując. Zdarzało mu się zastanawiać, czy ta dzicz kiedyś się w ogóle skończy, czy w królestwie Najwyższego pozostał choć jeden człowiek, czy rzeka, brzegiem której podąża, to aby na pewno Ose, a nie jakaś inna, nie naniesiona na mapę, wypływająca z niezamieszkałych rubieży na zachodzie królestwa. To podejrzenie nie raz budziło go w nocy. Zachodził wtedy w głowę, co właściwie robi na tym odludziu, gdzie równie dobrze jak wrogowie mogło go zabić złamanie kości, jakieś przestraszone zwierzę, gwałtowna burza. Ten lęk towarzyszył mu na każdym kroku. Jednak czasami ogarniał go dziwny spokój, kiedy nocami znikały wszelkie barwy, prócz blasku ogniska i czerni nieba, i wszelkie dźwięki, prócz tych, które wydobywał ze swojej harfy. W takich chwilach należał do nocy; czuł się bezimienny, bezcielesny, miał wrażenie, że gdyby tylko chciał, mógłby zapuścić korzenie i stać się drzewem albo rozpłynąć się w powietrzu i stać nocą.
W końcu w oddali pojawiły się zagrody, stada owiec, bydło pasące się nad rzeką, a to oznaczało, że jest już w Osterlandzie. Po części z ostrożności, po części z upodobania do ciszy, którą polubił przez kilka ostatnich tygodni, omijał napotykane gospodarstwa i małe nadrzeczne miasteczka. Raz tylko zaszedł do jednego, żeby kupić chleb, ser i wino i zapytać o drogę do Yrye. Zaciekawione spojrzenia deprymowały go; zdawał sobie sprawę, jaki podejrzany musi się tym ludziom wydawać ktoś, kto, nie będąc ani kupcem, ani traperem, przybywa z pogranicza Osterlandu, na dodatek odziany w obszarpany, co prawda, ale nadal piękny heruński płaszcz, i zarośnięty jak starożytny pustelnik.
Yrye, siedziba wilka-króla, leżało na północy u stóp Posępnej Góry, najwyższego szczytu w niskim pogranicznym paśmie górskim; z jednej z wiosek prowadziła tam droga. Morgon nie został we wsi; zatrzymał się na nocleg w pobliskim lesie. Wiatr zawodził pośród gałęzi sosen jak wataha wilków. Morgon obudził się przed brzaskiem zmarznięty na kość. Rozpalił ogień. Płomień trzepotał niczym schwytany w sidła ptak. Wiatry towarzyszyły mu przez cały ten dzień, gawędząc ze sobą w jakimś prymitywnym, niezrozumiałym języku. Pod wieczór ucichły; niebo przykrywała gładka powłoka chmur, ponad którą wędrowało i w końcu zaszło niewidoczne słońce. W nocy zaczął sypać śnieg. Obudziwszy się, Morgon stwierdził, że okrywa go płaszcz bieli.
Płatki osiadały ospale na ziemi, było bezwietrznie. Jechał przez cały dzień w sennej białej ciszy niepokojony tylko od czasu do czasu trzepotem skrzydeł kosa albo nagłym czmychnięciem zająca spod końskich kopyt. Zatrzymawszy się tego wieczoru na nocleg, rozbił namiot z wyprawionej skóry, na której do tej pory spał, a potem w znalezionej kępie uschniętych krzaków jeżyn nałamał gałązek na rozpałkę. Posilając się, wybiegł myślami do osobliwego, starożytnego króla, który, jak się okazywało, wśród gromadzonych przez siebie zagadek miał jeszcze jedną taką, o której nie wiedzieli Mistrzowie z Caithnard. Har, wilk-król, urodził się przed większością czarodziejów; rządził Osterlandem od czasów Osadnictwa. Krążyło o nim wiele przerażających legend. Potrafił zmieniać postać. Uczył go czarodziej Suth podczas swoich najdzikszych lat. Na dłoniach nosił blizny układające się w kształt rogów vesty, a na zagadkach znał się jak prawdziwy Mistrz. Morgon oparł się plecami o głaz i sącząc powoli wino, zachodził w głowę, gdzie też król nabył tę wiedzę. Budziła się uśpiona od tygodni ciekawość, tęsknota do świata ludzi. Dopił wino i sięgnął do juków, żeby schować kubek. I wtedy zobaczył oczy obserwujące go spoza kręgu światła rozsiewanego przez ognisko.
Zamarł. Łuk leżał po drugiej stronie ogniska; nóż tkwił w kawałku sera. Jął przesuwać powoli rękę w jego kierunku. Oczy zamrugały. W ciemnościach dało się słyszeć poruszenie, coś zaszeleściło i w krąg światła weszła vesta.
Morgonowi coś ścisnęło krtań. Zwierzę było ogromne, zbudowane potężnie jak koń pociągowy, miało delikatny, trójkątny pysk jelenia, olśniewająco białą sierść, a czubki rogów i kopyta koloru bitego złota. Mierzyło go przez chwile nieodgadnionymi oczami barwy purpury, potem uniosło łeb i zaczęło skubać sosnowe gałązki. Morgon, wstrzymując oddech, wyciągnął rękę, by dotknąć białej, lśniącej sierści. Vesta nie zareagowała. Morgon oderwał kawałek chleba. Zwabiona zapachem pieczywa vesta opuściła łeb i trąciła chleb nosem. Morgon dotknął ostrożnie jej wąskiego pyska; spłoszona, cofnęła się gwałtownie, ogromne, bezdenne purpurowe oczy znowu patrzyły mu w twarz. Po chwili zwierzę uspokoiło się, opuściło łeb i zaczęło skubać chleb, on zaś drapał je delikatnie po czole. Zlizawszy ostatni okruch, vesta powąchała dłoń Morgona, jakby czekała na jeszcze. Skarmił jej, kawałek po kawałku, cały bochenek. Obwąchawszy na koniec jego puste już dłonie i płaszcz, vesta odwróciła się i niemal bezszelestnie rozpłynęła w ciemnościach.
Morgon odetchnął swobodniej. Powiadano, że vesty są płochliwe jak dzieci. W kupieckich kramach rzadko można było trafić na ich skóry, bo zwierzęta te wystrzegały się ludzi, a przyłapany na polowaniu na nie człowiek ściągał na siebie gniew Hara. Wiosną odchodziły za śniegiem w wysokie partie gór. Jakiż to zapach zwabił je tej nocy stamtąd aż tutaj? Morgona przeszedł dreszcz niepokoju.
Читать дальше