— Wiem. Leż spokojnie. Dokonałeś… — Heureu urwał i znieruchomiał. Krew odpływała mu powoli z twarzy. — Dawno temu — wyszeptał. — Biały ptak. — Urwał znowu i pochylił się nisko nad Astrinem. Zastygli tak w milczeniu. Po chwili Heureu powziął chyba jakąś decyzję, bo zerwał się gwałtownie z klęczek; Rork chwycił go za ramię.
— Heureu.
Król odtrącił niecierpliwym ruchem jego rękę i ruszył szybko długim, pustym korytarzem. Morgon zamknął oczy. W chwilę potem do komnaty wbiegła zdyszana, zaaferowana lady Anoth, by opatrzyć Astrinowi oko. Rork pomógł mu wstać. Morgon odwrócił się, podszedł do okna i dotknął ostrej krawędzi wytłuczonej szyby. Przed oczyma stanęły mu ruiny miasta na Równinie Królewskich Ust, kamienie rozrzucone niczym kości jakiegoś bezimiennego olbrzyma.
Ubrał się i zszedł po schodach do sali audiencyjnej. Blask bijący od ognia padał na gwiazdki osadzone w ramie harfy. Wziął ją w ręce, zarzucił na ramię wysadzany klejnotami pas. Słysząc za sobą kroki, odwrócił się. Harfista Najwyższego wyciągnął rękę i dotknął gwiazdek. Jego włosy miały w blasku ognia kolor pajęczyny.
— Byłem tam, kiedy Yrth robił tę harfę — powiedział cicho. — Słyszałem pierwszą pieśń, jaką na niej zagrano…
Przeniósł rękę na ramię Morgona i uścisnął je lekko. Morgon przestał dygotać.
— Chcę stąd odejść — powiedział.
— Poproszę króla, żeby dał ci statek i eskortę. Płyń na Hed.
— Nie wracam na Hed. Udaję się do góry Erlenstar. — Gwiazdki, kiedy na nie spojrzał, wydały mu się odbiciem jego własnej twarzy. — Mogę sobie nic nie robić z tych zamachów na moje życie. Mogę sobie wmawiać, że nie jestem niczego ciekaw. Mogę sobie lekceważyć fakt, że gdzieś tam we mnie tkwi człowiek, którego imienia nie znam. Ale nie godzi mi się przymykać oczu na to, że gwiazdki na mym czole mogą stanowić śmiertelne zagrożenie dla tych, których kocham. Idę więc do góry Erlenstar zapytać Najwyższego, co to wszystko ma znaczyć.
Harfista milczał; twarz miał nieprzeniknioną.
— Wybierasz się tam morzem?
— Nie. Jeszcze mi życie miłe.
— Zbyt późna to pora roku, by ruszać na północ. To będzie długa, samotna, niebezpieczna podróż; czeka cię wiele miesięcy poza Hed.
— Próbujesz mnie zniechęcić? — spytał ze zdziwieniem Morgon.
Dłoń spoczywająca na jego ramieniu zacisnęła się lekko.
— Od trzech lat nie byłem na górze Erlenstar i chociaż to wbrew instrukcjom, jakie dostałem od Najwyższego, chciałbym wrócić do domu. Mogę się do ciebie przyłączyć?
Morgon spuścił głowę i dotknął harfy. Trącone lekko struny rozbrzmiały cichym, niepewnym akordem, jakby próbował je, przygotowując się do wykonania jakiejś wspaniałej pieśni.
— Dziękuję. Ale czy nie obawiasz się podróżować z człowiekiem, za którym kroczy śmierć?
— Nie, jeśli ten człowiek niesie harfę Harfisty z Lungold.
Wyruszyli nazajutrz o świtaniu, zachowując jak najdalej idącą dyskrecję. O ich odjeździe wiedzieli tylko Heureu i na wpół oślepiony ziemdziedzic Ymris. Podążali Równiną Królewskich Ust na północ, ich długie poranne cienie ślizgały się po bezładnie porozrzucanych głazach. Mewa krążąca w górze wydała pojedynczy krzyk, który w zimnym powietrzu zabrzmiał jak wyzwanie, a potem odleciała na południe, ku rzędowi smukłych okrętów wojennych o niebieskich żaglach, które szykiem torowym wychodziły z Thul w morze.
Podróżowali przez Ymris bez pośpiechu, bowiem Morgon nie czuł się jeszcze w pełni sił. Unikali wielkich siedzib lordów Ymris i zatrzymywali się na noclegi w małych wioskach zaszytych w szachownicach pól uprawnych albo wciśniętych w zakola rzek. Deth płacił za gościnę grą na harfie. Zziębnięty Morgon, siorbiąc w milczeniu gorącą polewkę, którą częstowały go wszędzie kobiety, obserwował utrudzonych kmieci i niesforną dziatwę, jak zastygają w bezruchu, zasłuchani w piękne dźwięki po mistrzowsku wydobywane z harfy przez Detha, oraz w jego szkolony głos. Grał im wszystko, o co poprosili, każdą pieśń, balladę, każdy taniec; a czasami ktoś przynosił własną harfę, harfę przekazywaną w rodzinie z pokolenia na pokolenie, i opowiadał ciekawą historię instrumentu albo nieudolnie próbował zagrać na nim jakąś pieśń, a wtedy Deth, wysłuchawszy kilku taktów, natychmiast ją podchwytywał. Morgon wpatrywał się w tę twarz pochyloną nad harfą z polerowanego dębu, twarz, której wieku nie sposób było określić, i gdzieś w zakamarkach podświadomości odczuwał znajome łaskotanie niesfomułowanego jeszcze pytania.
Na kamienistych polach i pośród niskich nadgranicznych wzgórz Marcher, gdzie ziemia była nieurodzajna, a wiosek albo zagród można było szukać ze świecą, obozowali po raz pierwszy pod gołym niebem. Zatrzymali się pod trzema dębami rosnącymi nad wąskim strumykiem. Niebo było ciemnoniebieskie. Chylące się ku zachodowi słońce prześwitywało czerwienią spomiędzy zarytych w ziemię skałek i złociło porastającą wzgórza trawę. Rozniecający ognisko Morgon oderwał się na chwilę od swojego zajęcia i rozejrzał. Dziki, pofałdowany teren odbiegał ku starym, zmurszałym pagórkom, których łyse, gładkie kontury przywodziły na myśl drzemiących starców.
— Nigdy jeszcze nie byłem na takim pustkowiu — mruknął refleksyjnie.
Deth, wypakowujący chleb, ser, wino, jabłka i orzechy, w które zaopatrzył ich jeden z wieśniaków, uśmiechnął się.
— Poczekaj, aż zobaczysz przełęcz Isig. Ta kraina w porównaniu z nią to sielanka.
— Jest ogromna. Gdybym podróżował tyle czasu w prostej linii przez Hed, od tygodnia szedłbym już dnem oceanu. — Dorzucił do ogniska gałązkę i patrzył, jak płomyki liżą jej zeschłe liście. Gorączka wreszcie go opuściła, myśli miał jasne, wróciła mu ciekawość świata, rozkoszował się zimnym wiatrem i barwami. Deth podał mu bukłak z winem; pociągnął zdrowy łyk. Rozpalający się ogień migotał w przejrzystym powietrzu niczym strzęp drogocennej, nieznanej tkaniny.
— Wypadałoby napisać do Raederle — mruknął Morgan.
Po raz pierwszy od opuszczenia Caithnard wypowiedział jej imię. Kolorowe okruchy wspomnień zlały się w długie, powiewne, ogniste włosy, dłonie połyskujące złotem i bursztynem, bursztynowe oczy. Wrzucił do ognia jeszcze jedną gałązkę i poczuł na sobie wzrok harfisty. Usiadł i opierając się plecami o pień drzewa, sięgnął znowu po bukłak.
— Do Eliarda też. Kupcy pewnie tyle mu naopowiadają, że osiwieje ze zmartwienia, zanim dotrze do niego mój list. Nigdy by mi nie wybaczył, gdybym zginął podczas tej podróży.
— Jeśli ominiemy Herun, to pierwszy list będziesz mógł wysłać dopiero z Osterlandu — odezwał się Deth.
— Powinienem był wcześniej o tym pomyśleć. — Morgon oddał harfiście bukłak i odkroił sobie plaster sera; spojrzał znowu w ognisko. — Po śmierci ojca tak się do siebie z Eliardem i Tristan zbliżyliśmy, że czasami nawet śniło nam się to samo… Jako ziemdziedzic byłem z ojcem bardzo związany. Czułem, jak umiera. Nie wiedziałem w jaki sposób, dlaczego ani gdzie; po prostu czułem, jak uchodzi z niego życie. A w chwili, kiedy skonał, zobaczyłem każdy liść, każde nowo posadzone nasiono i wiedziałem już, że ziemiowładztwo przeszło na mnie… — Pochylił się w przód, sięgając po chleb. — Sam nie wiem, po co ci o tym mówię. Słyszałeś pewnie setki takich opowieści.
— O przejmowaniu ziemiowładztwa? Nie. Ale z tego, co mimo wszystko słyszałem, wynika, że przejmowanie ziemiowładztwa w innych krainach nie przebiega tak łagodnie. Mathom z An opowiadał mi kiedyś o rozmaitych obwarowaniach, o których ziemwładcy An muszą bez przerwy pamiętać: o obwarowaniu związanym z księgami zaklęć Madir, o obwarowaniu związanym z pradawnymi, buntowniczymi lordami Hel, którzy spoczywają w mogiłach, o obwarowaniu wiążącym się z uwięzionym w wieży Pevenem.
Читать дальше