Alvin odwrócił się.
— Jaśniejący Człowiek… — Wyszeptał dawne imię, zanim zdążył pomyśleć.
— A ty jesteś człowiekiem, który już jako chłopiec nauczył się być mężczyzną — odparł Tenska-Tawa.
Objęli się. Wiatr świszczał wokół nich. Kiedy odsunęli się od siebie, Alvin spojrzał dookoła.
— Trochę zbyt odsłonięte miejsce na budowę chaty — zauważył.
— Musiała stanąć tutaj — wyjaśnił Tenska-Tawa. — Dolina na południu to Timpa-Nogos. Święta ziemia, gdzie nie może być domów ani wojen. Na południe są pastwiska, gdzie na jelenie polują rodziny, którym zimą zabrakło żywności. Też żadnych domów. Ale nie martw się. W domu tkaczki zawsze jest ciepło. Cieszę się, że cię widzę — dodał z uśmiechem.
Alvin nie był przekonany, czy widział już kiedyś uśmiechniętego Tenska-Tawę.
— Jesteś tu szczęśliwy?
— Szczęśliwy? — Tenska-Tawa spoważniał. — Czuję się, jakbym jedną nogą stał na tej ziemi, a drugą tam, gdzie czeka na mnie mój lud.
— Nie wszyscy zginęli nad Chybotliwym Kanoe. Niektórzy żyją tutaj.
— Oni także jedną nogą stoją tu, drugą gdzie indziej. — Tenska-Tawa spojrzał na kanion prowadzący do przełęczy między niewiarygodnie wysokimi szczytami. — Mieszkają w górskiej dolinie. Śnieg w tym roku się spóźnia i są z tego zadowoleni, chyba że w przyszłym roku zacznie brakować wody i plony będą nieudane. Takie jest teraz nasze życie, Alvinie Stwórco. Przyzwyczailiśmy się do miejsc, gdzie woda tryskała z ziemi, gdy tylko wbiło się kij.
— Za to powietrze jest czyste. Możesz wszystko zobaczyć. Tenska-Tawa dotknął palcem warg Alvina.
— Nikt nie widzi wszystkiego. Ale niektórzy widzą dalej. Zeszłej zimy wzniosłem się ku niebu w wodnej wieży nad świętym jeziorem Timpa-Nogos. Zobaczyłem wiele. Zobaczyłem, jak tu przybywasz. Usłyszałem, jakie wieści mi przekażesz, i pytanie, jakie mi zadasz.
— A czy słyszałeś odpowiedź?
— Najpierw musisz sprawić, by moja wizja się spełniła. Alvin opowiedział mu więc o Harrisonie, którego wybrano na prezydenta, gdyż przechwalał się swymi zakrwawionymi rękami. I jak zastanawiali się, czy Tenska-Tawa uwolni spod klątwy ludzi z Vigor Kościoła, by mogli odejść, jeśli zechcą, i uczestniczyć w budowie Kryształowego Miasta.
— Czy takie właśnie pytanie usłyszałeś?
— Tak — przyznał Tenska-Tawa.
— I jaka była odpowiedź?
— Nie usłyszałem swojej odpowiedzi. Miałem więc długie miesiące, żeby się nad nią zastanawiać. Przez te miesiące ludzie, którzy zginęli na trawiastym zboczu, przechodzili przede mną we śnie. Znowu widziałem ich krew i poczerwieniały strumień Chybotliwego Kanoe. Widziałem twarze dzieci i niemowląt. Znałem je wszystkie, wciąż pamiętam imiona. Każdego, którego zobaczyłem we śnie, pytałem: „Czy wybaczasz białym mordercom? Czy pojmujesz ich wściekłość, czy pozwolisz mi oczyścić ich ręce z krwi?”
Tenska-Tawa przerwał. Alvin czekał. Nie wolno ponaglać szamana, kiedy mówi o snach.
— Co noc miałem ten sen, aż wreszcie wczoraj ostatni z ludzi przeszedł przede mną i zadałem mu pytanie.
I znów milczenie. I znowu Alvin czekał cierpliwie. Nie tak jak biały człowiek, nie rozglądał się, nie poruszał palcami — czekał cierpliwie jak Czerwony, jakby rozkoszował się chwilą samą w sobie, jakby napięcie oczekiwania samo było przeżyciem godnym zapamiętania.
— Gdyby choć jeden z nich powiedział: „Nie wybaczam im, nie cofaj klątwy”, nie cofnąłbym klątwy — rzekł Tenska-Tawa. — Gdyby choć jedno dziecko powiedziało: „Nie wybaczam im, że odebrali mi dni biegania po łąkach jak sarna”, nie cofnąłbym klątwy. Gdyby choć jedna matka powiedziała: „Nie wybaczam im dziecka, które zginęło w moim łonie i pięknymi oczami nie zobaczyło światła dnia”, nie cofnąłbym klątwy. Gdyby choć jeden ojciec powiedział: „Gniew wciąż gorzeje w mym sercu, a jeśli cofniesz klątwę, pozostanie we mnie nienawiść nie pomszczona”, nie cofnąłbym klątwy.
Łzy pociekły Alvinowi z oczu, gdyż znał już odpowiedź i nie wyobrażał sobie, że mógłby być tak dobrym człowiekiem, by nawet po śmierci wybaczyć tym, którzy tak straszliwie skrzywdzili jego i jego rodzinę.
— Pytałem także żywych — podjął Tenska-Tawa. — Tych, którzy stracili ojców i matki, braci i siostry, wujów, ciotki, dzieci i przyjaciół, nauczycieli, pomocników, towarzyszy łowów, żony i mężów. Gdyby choć jeden z żywych powiedział: „Nie umiem im jeszcze wybaczyć, Tenska-Tawo”, nie cofnąłbym klątwy.
Zamikł. Tym razem cisza trwała długo. Kiedy przybył Alvin, słońce wznosiło się wysoko. Kiedy Tenska-Tawa znów przemówił, dotykało już szcztów gór na zachodzie. Jak Alvin, i on zapłakał, poczekał, aż łzy mu obeschną, i zapłakał znowu, nie zmieniając wyrazu twarzy, bez drgnienia mięśnia. Obaj siedzieli naprzeciw siebie w wysokiej jesiennej trawie, w chłodnym jesiennym wietrze.
W końcu Tenska-Tawa otworzył usta i przemówił.
— Cofnąłem klątwę — powiedział.
Alvin objął swego dawnego nauczyciela. Czerwony człowiek tak by nie postąpił, ale Alvin przez całe popołudnie zachowywał się jak Czerwony, więc teraz Tenska-Tawa przyjął jego gest, a nawet odpowiedział tym samym. Czując dotyk dłoni starca, jego włosy na policzku, jego twarz na ramieniu, Alvin przypomniał sobie, że kiedyś chciał prosić o wzmocnienie kary Harrisona, żeby nie mógł już wykorzystywać swoich krwawych rąk. Teraz się zawstydził. Jeśli polegli mogą wybaczyć, czy żywi też nie powinni? Harrison znajdzie własną drogę przez życie i własną ścieżkę ku śmierci. Jeśli zostanie osądzony, to przez kogoś mądrzejszego niż Alvin.
Kiedy wstali z trawy, Tenska-Tawa spojrzał na północ, w stronę większego jeziora.
— Patrz, ktoś idzie.
Alvin dostrzegł, że niedaleko jakiś człowiek biegnie dróżką wśród wysokiej trawy. Nie biegnie na sposób Czerwonych, ale jak Biały, i to niemłody. Odkryta głowa błysnęła w blasku zachodzącego słońca.
— To chyba nie Bajarz? — zapytał.
— Sho-sho-nay zaprosili go, żeby wymieniał z nimi opowieści — odparł Tenska-Tawa.
Nie zadając dalszych pytań, Alvin odczekał, aż Bajarz dotrze do nich stromą ścieżką. Był zdyszany, czego można się było spodziewać. Kiedy jednak Alvin wysłał do jego ciała swój przenikacz, ze zdziwieniem odkrył, że starzec cieszy się doskonałym zdrowiem. Przywitali się serdecznie i Alvin opowiedział, co zaszło.
Bajarz uśmiechnął się do Tenska-Tawy.
— Twoi ludzie są lepsi, niż się spodziewałeś — stwierdził.
— Albo łatwiej zapominają — odpowiedział smutno Tenska-Tawa.
— Cieszę się, że akurat tu jestem i poznałem nowinę — rzekł Bajarz. — Jeśli wracasz przez chatę tkaczki, chętnie pójdę z tobą.
* * *
Pod nieobecność Alvina Ta-Kumsaw wyszedł na zewnątrz, żeby zaprosić przyjaciół Alvina i Peggy na kolację. Dołączyli do nich siostra Bekki, jej córki i syn. Jedli gulasz z mięsa bizona, jedzenie Czerwonych przyrządzone na sposób Białych — takich kompromisów wiele spotykało się w tym domu. Ta-Kumsaw przedstawił się jako Isaac Weaver, a Peggy uważała, żeby nie zwracać się do niego inaczej.
Alvin i Bajarz znaleźli wszystkich ułożonych pod kocami na podłodze w saloniku. Tylko Peggy siedziała na krześle. Verily Cooper opowiadał im o swoim życiu w Anglii i o podstępach, jakich używał, żeby ukryć przed ludźmi swój talent. Peggy spojrzała na drzwi, zanim jeszcze w progu stanął jej mąż ze starym przyjacielem; inni także się obejrzeli. Radość na twarzy Alvina zdradziła, jak brzmiała odpowiedź Tenska-Tawy.
Читать дальше