Dwa dni później byli gotowi do drogi. Nie ukrywali, że Armor-of-God wynajął w Wheelwright powóz, gotów ich zabrać, gdy tylko staną na drugim brzegu Hio. To powinno wystarczyć, żeby zmylić co głupszych przeciwników. Dla mądrzejszych Mike Fink przygotował własne plany i nawet Margaret przyznała, że mogą być skuteczne.
Przyjaciele przez cały wieczór przychodzili do zajazdu, by się z nimi pożegnać. Wszyscy w mieście znali Alvina, Peggy i Arthura; Armor-of-God miał sporo znajomych z podróży w interesach, a Verily zyskał popularność jako przedstawiciel zwycięskiej strony w bardzo emocjonującym procesie. Jeśli Mike Fink miał w okolicy jakichś przyjaciół, to nie z takich, co zjawiali się wieczorem w zajeździe; jak się zwierzył Verily'emu Cooperowi, jego przyjaciele to najpewniej właśnie ci ludzie, których wrogowie Alvina wynajęli, żeby go zabić i odebrać pług.
Kiedy wyszli ostatni goście, Horacy objął córkę, nowego zięcia i przybranego syna, którego pomagał wychować. Potem uścisnął dłonie Verily'emu, Armorowi i Mike'owi, po czym, jak co dzień, ruszył w wieczorny obchód po zajeździe: gasił świece, dokładał na noc do kominka, sprawdzał drzwi i okiennice. Tymczasem Measure pomógł wędrowcom wyjść: najpierw schodami na dół, potem tylnymi drzwiami na zewnątrz, gdzie tylko wąski sierp księżyca oświetlał ścieżkę. Mimo to ruszyli w stronę wygódki, aby ktoś, kto by ich przypadkiem zauważył, niczego się nie domyślił — chyba że dostrzegłby też niewielkie bagaże, jakie nieśli. Measure stał na straży, gdyby jakiś wróg zaczaił się na Alvina, chociaż Peggy Larner — czy może raczej pani Smith? — zapewniła go, że nikt nie obserwuje tyłów zajazdu.
— Całe moje nauczanie spoczywa teraz na tobie, Measure — szepnął Alvin, zanim zszedł ze stopni w ciemność. — Znowu cię zostawiam, ale pamiętam, że kiedyś jako towarzysze wyruszyliśmy na prawdziwą wędrówkę. I pozostaniemy towarzyszami do końca.
Measure słuchał go i myślał, czy może Peggy szepnęła Alvinowi o tym, co zobaczyła w płomieniu jego serca: że martwi się, by Alvin nie zapomniał, jak bardzo go kocha i jak chciałby wyruszyć u jego boku. Ale nie, nikt nie musiał Alvinowi przypominać, że ma brata lojalnego nad życie, pewniejszego nad śmierć.
Alvin ucałował go w policzek i zniknął jako ostatni.
Spotkali się w lesie za wygódką. Alvin przeszedł między nimi, uspokajał cicho i dotykał, a z każdym jego dotknięciem wyraźniej słyszeli ten dźwięk: rodzaj cichego brzęczenia, czy może szept wiatru, śpiew ptaka zbyt dalekiego, by go rozpoznać, lub kojota w oddali piszczącego przez sen, lub skrobanie pazurków wiewiórki na pobliskim drzewie? Brzmiało to jak muzyka i po chwili źródło dźwięku przestało mieć znaczenie. Wszyscy pogrążyli się w niezwykłej melodii; chwycili się za ręce, a Alvin stanął na czele. Ruszyli szybko i pewnie, biegnąc w rytm, niemal bezgłośnie przesuwając się między drzewami. W milczeniu zastanawiali się, jakim cudem w lesie, gdzie tak często spacerowali, znalazła się tak szeroka i wygodna ścieżka. Lecz kiedy oglądali się za siebie, widzieli zsuwające się krzewy i ani śladu ścieżki. Tworzył ją Alvin, biegnący w zielonej pieśni; za nimi las powracał do swego naturalnego kształtu.
Nad rzeką czekał Po Doggly i dwie łodzie.
— Pamiętajcie — szepnął. — Dzisiaj nie jestem szeryfem. Robię to, co z Horacym robiliśmy wiele razy, zanim jeszcze dostałem odznakę: ludziom, co powinni być wolni, pomagam bezpiecznie przepłynąć rzekę.
On i Alvin usiedli przy wiosłach w jednej łodzi, Mike i Verily w drugiej. A choć Verily nie był przyzwyczajony do takiej pracy, żadne drewniane wiosło nie mogło wywołać bąbli na jego dłoniach. W milczeniu wypłynęli na Hio. Dopiero pośrodku rzeki Peggy przy sterze odważyła się odezwać.
— Możemy już rozmawiać? — szepnęła do Alvina.
— Cicho i spokojnie. I bez śmiechów. Skąd wiedział, że ma ochotę się roześmiać?
— Minęliśmy w lesie chyba z dziesięciu. Wszyscy spali, czekając na świt. Ale na drugim brzegu nie ma nikogo oprócz płomienia serca, którego szukamy.
Alvin skinął głową i wystawionym kciukiem dał sygnał drugiej łodzi.
Przepłynęli jakieś ćwierć mili wzdłuż brzegu, aż dotarli do umówionego miejsca. Kiedyś spławiano tu płaskodenne barki, zanim mgła Czerwonych na Mizzipy i nowe linie kolejowe zmniejszyły, a potem całkiem zlikwidowały ruch na rzece. Teraz mieszkało tu starsze małżeństwo, utrzymujące się głównie z rybołówstwa i z niewielkiego sadu, dającego owoce skromne, ale wystarczające na ich potrzeby.
Na podwórzu ich domu czekał doktor Whitley Physicker ze swoim powozem i czterema osiodłanymi końmi. Uparł się, że sam je kupi czy wynajmnie, i nie chciał słyszeć o zwrocie kosztów. Zapłacił też mieszkańcom domostwa za kłopot związany z tak późną wizytą.
Obok doktora stał jeszcze ktoś — Arthur Stuart natychmiast go rozpoznał i przywitał. John Binder uśmiechnął się z zakłopotaniem i — podobnie jak Whitley Physicker — uścisnął przybyłym dłonie.
— Jestem za stary na wiosłowanie — wyjaśnił doktor. — Dlatego John, dyskretny jak zawsze, zgodził się mi towarzyszyć, nie zadając przy tym żadnych pytań. Przypuszczam, że te, których nie zadał, właśnie znalazły odpowiedź.
Binder zaśmiał się cicho.
— Chyba tak. Oprócz jednego. Słyszałem, że ponoć uczysz w Vigor Stwarzania. Miałem nadzieję, że i ja się czegoś nauczę. A teraz odjeżdżasz.
— Mój brat został w zajeździe — uspokoił go Alvin. — Nikt nie powinien wiedzieć, że tam jest, ale kiedy pójdziecie do Horacego Guestera i powiecie, że to ja was przysyłam, pozwoli wam porozmawiać z Measure'em. Najpierw usłyszycie smutną historię…
— Wiem o klątwie.
— To dobrze. Bo kiedy już skończy, może was uczyć tak, jak ja uczyłem w Vigor Kościele.
Zanim jeszcze wędrowcy dosiedli koni, Po Doggly i John Binder zepchnęli łodzie na wodę. Whitley Physicker pomachał im z łodzi Bindera. Alvin pożegnał jeszcze parę staruszków, którzy wstali, żeby odprowadzić gości do bramy. Potem wspiął się na kozioł razem z Margaret, a Verily i Arthur zajęli miejsca wewnątrz. Armor i Mike jechali na dwóch koniach, dwa pozostałe — dla Verily'ego i dla Alvina z Arthurem — biegły przywiązane z tyłu.
Mieli już odjeżdżać, kiedy Mike zatrzymał konia obok Alvina. Zwierzę parskało gniewnie, gdyż Mike był ciężkim ładunkiem i marnym jeźdźcem.
— Ten plan powiódł się aż za dobrze. Miałem nadzieję, że wystraszę jakiegoś łobuza na śmierć!
Peggy pochyliła się do niego.
— Twoje życzenie może się spełnić. O milę stąd czeka dwóch ludzi, którzy zauważyli, że zajeżdża tu powóz doktora, i zastanawiali się, po co mu cztery luźne konie. Na razie tylko pilnują drogi, ale jeśli nawet nas nie zatrzymają, na pewno podniosą alarm. Wyruszy pościg i nie wymkniemy się po cichu.
— Nie zabijaj ich, Mike — poprosił Alvin.
— Jeśli tylko mnie nie zmuszą. Nie martw się, teraz już nie marnuję niepotrzebnie cudzego życia.
Podjechał do Armora i podał mu wodze.
— Poprowadź tę ślicznotkę. Przy takiej robocie wolę chodzić piechotą.
Zeskoczył z siodła i ruszył biegiem.
O ile można wnioskować z opowieści Mike'a Finka o tym wydarzeniu — pamiętając, że aby historia była prawdziwa, należy uwzględnić sporo przechwałek w liście jego wyczynów — dwaj sprytniejsi niż zwykle bandyci drzemali oparci plecami o ten sam pień drzewa. Nagle poczuli, jak ktoś niemal wyrywa im ręce ze stawów, ciągnie kawałek, łapie za kołnierze i stuka głowami o siebie tak mocno, że zobaczyli gwiazdy i krew popłynęła im z nosów.
Читать дальше