— Nie wiem.
Zaśmiała się i ów dźwięk przypominał szmer krystalicznego górskiego potoku, z bulgotem spływającego po kamieniach.
— Nie rzuciłam na ciebie zaklęcia, mój śliczny chłopcze. — Położyła się na trawie, patrząc w niebo. — Twoje gwiazdy — rzekła. — Jak wyglądają?
Dunstan położył się obok niej na zimnej łące i popatrzył w górę. Niewątpliwie gwiazdy wyglądały jakoś inaczej. Może miały w sobie dziś więcej barwy, bo lśniły na niebie niczym maleńkie klejnoty; może coś było nie tak z liczbą najmniejszych gwiazd, gwiazdozbiorów. W każdym razie kryło się w nich coś dziwnego i cudownego, ale też…
Leżeli obok siebie, wciąż patrząc w niebo.
— Czego pragniesz w życiu? — spytała magiczna dziewczyna.
— Nie wiem — przyznał. — Chyba ciebie.
— Ja pragnę wolności.
Dunstan ujął w dłoń srebrny łańcuszek, biegnący od jej przegubu do kostki i niknący w trawie. Szarpnął go. Był mocniejszy, niż się wydawał.
— Wykuto go z kociego oddechu, rybich łusek i światła księżyca, pomieszanych ze srebrem — poinformowała go dziewczyna. — Nie da się go zerwać, póki nie wypełnią się warunki zaklęcia.
— Ach tak. — Opuścił rękę.
— Nie powinien mi przeszkadzać, jest przecież bardzo długi, lecz świadomość jego obecności drażni mnie. Tęsknię też za krainą mego ojca. A czarownica nie jest najlepszą panią…
Umilkła. Dunstan przysunął się do niej. Uniósł dłoń ku jej twarzy i dotknął czegoś mokrego i ciepłego.
— Ależ ty płaczesz.
Nie odpowiedziała. Dunstan przyciągnął ją do siebie, niezdarnie ocierając jej twarz wielką dłonią, a potem pochylił się ku zapłakanemu obliczu dziewczyny i nieśmiało, nie wiedząc, czy zważywszy na okoliczności postępuje właściwie, pocałował ją w rozpalone usta.
Po chwili wahania jej wargi rozchyliły się, a język wsunął do jego ust. W tym momencie, pod dziwnymi gwiazdami, Dunstan na zawsze stracił serce.
Całował się już wcześniej z dziewczętami z wioski, ale nigdy nie posunął się dalej.
Jego dłoń odnalazła okryte jedwabną suknią małe piersi i musnęła ich twarde koniuszki. Dziewczyna przywarła do niego mocno, jakby tonęła, i zaczęła mu rozpinać koszulę i spodnie.
Była taka drobna. Bał się, że zrobi jej krzywdę, ale nie zrobił. Wiła się i wierciła tuż pod nim, wierzgając i sapiąc, i prowadząc go dłonią.
Obsypała jego twarz i pierś setkami płonących pocałunków, a potem znalazła się nad nim, dosiadając go, wzdychając i wybuchając śmiechem, spocona i śliska niczym rybka, a on wygiął plecy, wdzierając się w nią. Wypełniała mu głowę, ona i tylko ona. I gdyby znał jej imię, wykrzyknąłby je w głos.
Pod koniec chciał się wycofać, ona jednak zatrzymała go wewnątrz siebie. Oplotła nogami i naparła nań tak mocno, iż odniósł wrażenie, że oboje zajmują to samo miejsce we wszechświecie. Zupełnie jakby przez jedną oszałamiającą, niewiarygodną chwilę stali się jednością, dając i przyjmując, podczas gdy gwiazdy gasły na rozjaśnionym łuną przedświtu niebie.
Leżeli obok siebie, milcząc.
Magiczna dziewczyna poprawiła swą jedwabną szatę i znów była starannie ubrana. Dunstan z żalem naciągnął spodnie. Uścisnął mocno jej drobną dłoń. Pot sechł mu na skórze. Chłopak czuł się zmarznięty i samotny.
Teraz, gdy niebo nad nimi szarzało, widział ją. Wokół poruszały się zwierzęta, tupały konie; przebudzone ptaki zaczynały śpiewem witać dzień. Tu i tam, na łące, w namiotach, zaczynały poruszać się cienie.
— Uciekaj już — powiedziała cicho i spojrzała na Dunstana niemal z żalem, oczami fioletowymi niczym cirrusy wysoko na porannym niebie. A potem pocałowała go lekko w usta, wargami o smaku soczystych jeżyn. Wstała i wróciła do wozu zaparkowanego za kramem.
Oszołomiony i samotny Dunstan przeszedł przez jarmark. Czuł się w tej chwili znacznie starszy, niż wskazywałoby na to jego osiemnaście lat.
Wrócił do obory, zdjął buty i zasnął. Gdy się ocknął, słońce stało już wysoko na niebie.
Następnego dnia jarmark dobiegł końca. Dunstan już tam nie poszedł. Cudzoziemcy opuścili wioskę i życie w Murze powróciło do normy. Być może norma ta była nieco mniej normalna niż życie w większości innych wsi (zwłaszcza gdy wiatr wiał z niewłaściwej strony), ale, zważywszy na wszystkie okoliczności, nadal można było ją nazwać normą.
* * *
Dwa tygodnie po jarmarku Tommy Forester oświadczył się Bridget Comfrey i został przyjęty. W tydzień później pani Hempstock przyszła z wizytą do pani Thom. Wypiły razem herbatę w salonie.
— Cóż to za radość z chłopcem Foresterów — powiedziała pani Hempstock.
— Owszem — odparła pani Thorn. — Poczęstuj się jeszcze bułeczką, moja droga. Spodziewam się, że twoja Daisy będzie druhną.
— Tak przypuszczam — rzekła pani Hempstock. — Jeśli] dożyje tego dnia.
Pani Thom zaniepokojona uniosła wzrok.
— Nie jest chyba chora, pani Hempstock? Powiedz, ż‹ nie.
— W ogóle nie je, pani Thorn. Mizernieje w oczach. czasu do czasu wypija łyk wody.
— Ojej.
Pani Hempstock podjęła temat.
— Zeszłego wieczoru odkryłam w końcu, o co chodzi. To wasz Dunstan.
— On chyba nie… — Pani Thorn zakryła dłonią usta.
— Ach nie! — Pani Hempstock pospiesznie potrząsnęła głową i ściągnęła wargi. — Nic z tych rzeczy. Po prostu ją ignoruje. Nie widziała go od wielu dni. Ubzdurała sobie że już go nie obchodzi. Całymi dniami trzyma w dłoni przebiśnieg, który od niego dostała, i szlocha.
Pani Thorn odmierzyła kolejną porcję herbaty do im bryka i nalała wrzątku.
— Prawdę mówiąc — przyznała — Thorny i ja także martwimy się o Dunstana. Jest jakiś otępiały. To chyba najlepsze określenie. Nie wypełnia swoich obowiązków. Thorny mówi, że chłopak musi się ustatkować. Gdyby tylko zechciał, Thorny gotów jest zapisać mu całą zachodnią łąkę.
Pani Hempstock powoli skinęła głową. — Hempstock z pewnością chętnie ujrzałby naszą Daisy znów szczęśliwą. Na pewno zapisałby jej stado naszych owiec.
Owce Hempstocków słynęły na wiele mil ze swej gęstej wełny i sporej (jak na owce) bystrości. Miały zakrzywione rogi i ostre raciczki. Pani Hempstock i pani Thorn popijały swą herbatę i tak wszystko zostało ustalone.
W czerwcu Dunstan Thorn poślubił Daisy Hempstock. I jeśli nawet pan młody sprawiał wrażenie nieco rozkojarzonego, panna młoda była szczęśliwa i radosna, jak każda młoda żona.
Za ich plecami ojcowie omawiali plany domu, który zbudują nowożeńcom na zachodniej łące. Matki zgodziły się, że Daisy wygląda niezwykle pięknie. Jaka szkoda, że Dunstan nie pozwolił jej ozdobić sukni szklanym przebiśniegiem, który kupił w kwietniu na jarmarku.
I tak właśnie ich zostawimy, w zamieci różanych płatków, szkarłatnych i herbacianych, białych i różowych.
No, może dodamy coś jeszcze.
Nowożeńcy do czasu zbudowania domu zamieszkali w chacie Dunstana. Byli niewątpliwie szczęśliwi, a codzienne zajęcia — hodowla, wypas, strzyżenie i pielęgnacja owiec — powoli sprawiły, że z oczu Dunstana zniknął wyraz zagubienia.
Nadeszła jesień, potem zima. Pod koniec lutego, w porze wylęgu jagniąt, gdy na świecie panował chłód, a mroźny wiatr ze skowytem pędził przez wrzosowiska i pozbawiony liści las, gdy z ołowianego nieba padał nieustannie lodowaty deszcz, o szóstej po południu, kiedy słońce już zaszło i niebo było ciemne, przez otwór w murze przepchnięto wiklinowy koszyk. Z początku strażnicy niczego me dostrzegli. Ostatecznie patrzyli w złą stronę, było ciemno i mokro, a oni bez przerwy tupali nogami, zerkając ponuro i tęsknie ku światłom wioski.Potem jednak usłyszeli wysoki, żałosny płacz.
Читать дальше