Po jakimś czasie — mogły to być długie godziny bądź zaledwie minuty — pieśń skończyła się i Tristran westchnął.
— To było cudowne — powiedział. Usta gwiazdy wygięły się w mimowolnym uśmiechu. Jej oczy pojaśniały.
— Dziękuję. Jak dotąd nie byłam chyba w nastroju do śpiewania.
— Nigdy nie słyszałem niczego podobnego.
— Czasami — odparła — siostry i ja śpiewałyśmy całe noce. Pieśni podobne do tej, o naszej matce, o naturze czasu, radościach świecenia i o samotności.
— Przykro mi.
— Niepotrzebnie — odparła. — Przynajmniej wciąż żyje. Miałam szczęście, że spadłam do Krainy Czarów, i chyba miałam też szczęście, że spotkałam ciebie.
— Dziękuję — mruknął Tristran.
— Bardzo proszę — powiedziała gwiazda. Tym razem to ona westchnęła i uniosła wzrok ku widocznemu między drzewami wieczornemu niebu.
* * *
Tristran szukał śniadania. Na razie znalazł kilka młodych purchawek i śliwę obsypaną fioletowymi owocami, które niemal zupełnie wyschły w słońcu. Nagle dostrzegł przycupniętego w poszyciu ptaka.
Nawet nie próbował go schwytać (kilka tygodni wcześniej przeżył poważny wstrząs, gdy wielki szarobrązowy zając, który ledwie mu umknął, zatrzymał się pod lasem, spojrzał na niego z pogardą i rzekł: „Cóż, mam nadzieję, że jesteś z siebie zadowolony”, po czym uciekł w wysoką trawę); lecz ptak go zafascynował. Był naprawdę niezwykły. Wielkością dorównywał bażantowi, lecz jego pióra mieniły się wszystkimi kolorami tęczy: ognistą czerwienią, żółcią, jaskrawym błękitem. Wyglądał jak uciekinier z tropików, całkowicie nie na miejscu w tym zielonym, pełnym paproci lesie. Gdy Tristran zbliżył się do niego, spłoszony ptak zatrzepotał skrzydłami, podskoczył niezręcznie i zaczął głośno krzyczeć.
Tristran ukląkł tuż obok niego, mamrocząc coś uspokajająco. Wyciągnął rękę, natychmiast pojmując, co się stało: srebrny łańcuszek przyczepiony do nóżki ptaka zaplątał się w poskręcany kawałek korzenia i ptak utknął, nie mogąc odlecieć.
Tristran starannie rozplatał srebrny łańcuszek, lewą dłonią gładząc nastroszone pióra.
— No, proszę, wracaj do domu.
Ptak nawet nie próbował odlecieć. Zamiast tego wpatrywał mu się prosto w twarz, przekrzywiając głowę.
— Posłuchaj — rzekł Tristran, czując się dziwnie i niezręcznie — ktoś z pewnością się o ciebie martwi. — Wyciągnął rękę, aby podnieść ptaka.
I wtedy coś go uderzyło. Potrząsnął głową, na wpół ogłuszony. Czuł się, jakby wpadł z rozpędu na niewidzialną ścianę. Zachwiał się i o mało nie upadł.
— Złodziej! — wrzasnął ochrypły, starczy głos. — Zamrożę ci szpik w kościach i upiekę nad ogniskiem! Wydłubię oczy, jedno przywiążę do grzbietu śledzia, a drugie do mewy, tak aby widok morza i nieba wpędził cię w szaleństwo! Zamienię ci język w wijącego się robaka, a palce w brzytwy. Ogniste mrówki będą cię kąsać, a gdy tylko się podrapiesz…
— Nie ma potrzeby ciągnąć tego tematu — uciął szybko Tristran. — Nie ukradłem twojego ptaka. Łańcuszek zaplątał mu się w korzeń. Właśnie go uwolniłem.
Starucha spojrzała na niego podejrzliwie spod zmierzwionych, stalowosiwych włosów. Potem podreptała ku Tristranowi i podniosła ptaka. Szepnęła coś, a ptak odpowiedział dziwnym melodyjnym trelem. Oczy starej kobiety zwęziły się.
— Może rzeczywiście to, co mówisz, nie jest wyłącznie stekiem kłamstw — przyznała z wyraźną niechęcią.
— To w ogóle nie są kłamstwa — zaczął Tristran, lecz niosąca ptaka kobieta zdążyła już odejść w głąb polany. Zebrał zatem purchawki i śliwki i wrócił do miejsca, gdzie zostawił Yvaine.
Dziewczyna siedziała przy ścieżce, rozcierając stopy. Bolało ją biodro, podobnie noga, a stopy stawały się coraz wrażliwsze. Czasami nocą Tristran słyszał cichy płacz gwiazdy. Pragnął, by księżyc zesłał im kolejnego jednorożca, w głębi duszy wiedział jednak, że tak się nie stanie.
— To było dziwne — rzekł i opowiedział jej o swoim spotkaniu z ptakiem, uznawszy, że to koniec przygody.
Oczywiście się mylił. Kilka godzin później Tristran i gwiazda maszerowali ścieżką, gdy nagle wyprzedził ich kolorowy wóz, ciągnięty przez dwa szare muły. Powoziła nimi kobieta, która wcześniej groziła, że zamrozi mu szpik w kościach. Na ich widok ściągnęła wodze i skinęła kościstym palcem.
— Podejdź tu, chłopcze — poleciła. Tristran zbliżył się ostrożnie.
— Tak, proszę pani?
— Wygląda na to, że winna ci jestem przeprosiny. Najwyraźniej mówiłeś prawdę. Wyciągnęłam pochopne wnioski.
— Owszem — przytaknął Tristran.
— Pozwól, niech cię obejrzę. — Starucha zsunęła się z kozła. Zimnym palcem dotknęła miękkiego miejsca pod broda. Tristrana, unosząc mu głowę. Orzechowe oczy chłopaka spojrzały wprost w stare, zielone źrenice. — Wyglądasz na uczciwego — oznajmiła. — Możesz mi mówić madame Semele. Jadę właśnie do Muru na jarmark i pomyślałam, że chętnie zatrudniłabym chłopca, aby zajął się kramem z kwiatami. Musisz wiedzieć, że sprzedaję szklane kwiaty, najpiękniejsze, jakie kiedykolwiek widziałeś. Świetnie nadajesz się na kramarza. Moglibyśmy ukryć twą rękę w rękawicy, żebyś nie przestraszył klientów. Co ty na to?
Tristran zastanawiał się przez chwilę.
— Przepraszam — rzekł i poszedł naradzić się z Yvaine. Razem wrócili do starej kobiety.
— Dzień dobry — powiedziała gwiazda. — Rozmawialiśmy o pani propozycji i pomyśleliśmy, że…
— I co? — spytała madame Semele, patrząc wyłącznie na Tristrana. — Nie stój jak pień. Mów, mów!
— Nie mogę pracować dla ciebie na jarmarku, bo muszę tam załatwić własne sprawy. Gdybyś jednak zechciała nas podwieźć, wraz z towarzyszką chętnie ci zapłacimy. Madame Semele potrząsnęła głową.
— To na nic. Sama potrafię zebrać drwa na ogień. Stanowiłbyś tylko dodatkowy ciężar dla Niewiary i Beznadziei. Nie zabieram pasażerów. — Z powrotem wdrapała się na kozioł.
— Ale ja ci zapłacę — przypomniał Tristran. Wiedźma zachichotała wzgardliwie.
— Nie masz niczego, co mogłabym przyjąć jako zapłatę. Skoro nie chcesz pracować dla mnie na jarmarku, odejdź.
Tristran sięgnął do dziurki w kaftanie i wyczuł go palcami — zimny i doskonały, jak wtedy gdy ruszał w drogę. Wyciągnął go i pokazał kobiecie.
— Mówisz, że sprzedajesz szklane kwiaty. Może ten by cię zainteresował?
To był przebiśnieg, zrobiony z zielonego i białego szkła, doskonale ukształtowany. Wyglądał, jakby o świcie zerwano go z łąki; jego płatki wciąż zwilżała rosa. Starucha przyglądała mu się, mrużąc oczy. Mierzyła wzrokiem zielone listki i drobne, białe płatki. Potem wrzasnęła. Przypominało to rozpaczliwy okrzyk zawiedzionego drapieżnego ptaka.
— Skąd to masz?! — wychrypiała. — Daj mi go! Daj mi w tej chwili!
Tristran zacisnął palce wokół kwiatu, ukrywając go w dłoni, i cofnął się kilka kroków.
— Hmm — powiedział głośno. — W gruncie rzeczy bardzo lubię ten kwiat. Był on darem od mego ojca, gdy wyruszyłem w drogę. Podejrzewam, że ma ogromną wartość jako pamiątka. Niewątpliwie w ostatecznym rozrachunku przyniósł mi szczęście. Lepiej będzie, jeśli go sobie zatrzymam i wraz z towarzyszką sami powędrujemy do Muru.
Madame Semele sprawiała wrażenie rozdartej; nie wiedziała, czy ma grozić, czy się przymilać, i uczucia te odbijały się na jej twarzy jak na dłoni. Przez chwilę nie-mal zadrżała z wysiłku, próbując je ukryć. Potem jednak pozbierała się do kupy i rzekła, starając się zapanować nad głosem:
Читать дальше