— Gdybym to ja cię zabił, mógłbym cię tu zostawić — rzekł — Ale przyjemność ta przypadła innemu, zabiorę cię więc ze sobą i zostawię na wysokiej turni, na żer orłom. — Stękając z wysiłku, dźwignął lepkie od krwi ciało i zarzucił je na grzbiet kuca. Potem pomajstrował przy pasie nieboszczyka, odczepiając od niego sakiewkę z kamieniami runicznymi. — Dziękuję ci za nie, mój bracie — rzekł i poklepał zwłoki po plecach.
— Obyś się nimi udławił, jeśli nie pomścisz mojej śmierci na suce, która podcięła mi gardło — odparł Primus głosem górskich ptaków, witających śpiewem nadejście nowego dnia.
* * *
Siedzieli obok siebie na grubym, białym cumulusie wielkości niedużego miasta. Chmura pod nimi była miękka i dość chłodna. Im bardziej się w nią zagłębiało, tym zimniejsza się stawała, toteż Tristran wepchnął oparzoną dłoń, jak najgłębiej zdołał. Chmura stawiła niewielki opór, potem jednak ustąpiła. Jej wnętrze było zimne i gąbczaste, jednocześnie prawdziwe i niematerialne. Dotyk chmury złagodził nieco ból w dłoni, pozwalając Tristranowi myśleć.
— No tak — rzekł po dłuższej chwili. — Obawiam się, że zupełnie sknociłem sprawę.
Gwiazda siedziała obok niego, odziana w szlafrok pożyczony od kobiety w gospodzie. Złamaną nogę wyciągnęła przed siebie, opierając ją na gęstej mgle.
— Uratowałeś mi życie — powiedziała w końcu. — Prawda?
— Owszem, chyba tak.
— Nienawidzę cię — rzekła. — Już wcześniej nienawidziłam cię za wszystko, ale teraz nienawidzę cię jeszcze mocniej.
Tristran poruszył oparzoną dłonią, błogosławiąc chłód chmury. Był zmęczony. Kręciło mu się w głowie.
— Masz jakiś szczególny powód?
— Tak — odparła. W jej głosie wyczuł napięcie. — Teraz, gdy ocaliłeś mi życie, według prawa mojego ludu odpowiadasz za mnie, a ja za ciebie. Tam, gdzie ty pójdziesz ja także muszę iść.
— Aha — rzekł. — To chyba nie takie złe?
— Wolałabym spędzić resztę życia przykuta do sparszywiałego wilka, cuchnącego wieprza albo bagiennego goblina — odparła sucho.
— Naprawdę nie jestem taki zły. Nie, kiedy lepiej mnie poznasz. Przykro mi za ten łańcuch, i w ogóle. Może moglibyśmy zacząć wszystko od nowa i udawać, że nic takiego się nie stało? Proszę. Nazywam się Tristran Thorn. Miło mi cię poznać. — Wyciągnął ku niej zdrową rękę.
— Broń mnie matko księżycu! — prychnęła gwiazda. — Prędzej uścisnęłabym rękę…
— Z pewnością, z pewnością — przerwał jej Tristran. Wolał nie wiedzieć, do czego paskudnego porówna go tym razem. — Powiedziałem już, że jest mi przykro — dodał. — Zacznijmy od początku. Jestem Tristran Thorn. Miło mi cię poznać.
Westchnęła.
Tu, w górze, powietrze było mroźne i bardzo rozrzedzone, lecz słońce rozgrzewało je, a otaczające Tristrana i gwiazdę chmury przywodziły mu na myśl fantastyczne miasto, nieziemską budowlę. Daleko w dole widział prawdziwy świat: promienie słońca wydobywały z cienia każde maleńkie drzewo i zamieniały kręte rzeki w cienkie, ślimacze szlaki, srebrzystą nić w tkaninie Krainy Czarów.
— I co? — spytał Tristran.
— Niech będzie — mruknęła gwiazda. — Niezły dowcip, prawda? Gdzie ty, tam i ja. Nawet jeśli miałoby mnie to zabić. — Zamieszała dłonią powierzchnię chmury, poruszając gęstą mgłą. Potem przez moment jej palce musnęły dłoń Tristrana. — Siostry nazywały mnie Yvaine — oznajmiła. — Byłam gwiazdą wieczorną.
— Spójrz tylko na mnie i na siebie. Niezła z nas para. Ty ze złamaną nogą, ja z moją ręką.
— Pokaż mi ją.
Wyciągnął dłoń z chłodu chmury. Była bardzo czerwona. W miejscach, gdzie płomienie dotknęły ciała, tworzyły się wielkie pęcherze.
— Boli? — spytała.
— Tak — odparł. — I to bardzo.
— To dobrze — rzekła Yvaine.
— Gdybym nie poparzył ręki, zapewne w tej chwili już byś nie żyła — przypomniał. Miała w sobie dość przyzwoitości, by ze wstydem spuścić wzrok. — Wiesz — dodał, zmieniając temat — zostawiłem w gospodzie tej wariatki moją torbę. Teraz nie mamy już niczego oprócz ubrań na grzbiecie. Zostaliśmy tak, jak stoimy.
— Siedzimy — poprawiła gwiazda.
— Nie mamy wody ani jedzenia. Tkwimy pół mili nad światem i nie możemy zejść. Nie wiemy też, dokąd zmierza chmura, i oboje jesteśmy ranni. Czy coś przeoczyłem?
— Zapomniałeś o tym, że chmurom zdarza się zrzednąć i rozpłynąć w nicość — dodała Yvaine. — I to dość często. Sama widziałam. Nie przeżyłabym drugiego upadku.
Tristran wzruszył ramionami.
— A zatem — podsumował — raczej nie mamy szans. Ale skoro już tu jesteśmy, równie dobrze możemy się rozejrzeć.
Pomógł Yvaine wstać i oboje przeszli chwiejnie kilka kroków. Potem dziewczyna znów usiadła.
— To nie ma sensu — oznajmiła. — Ty idź się rozejrzeć. Ja zaczekam.
— Obiecujesz? Tym razem nie uciekniesz?
— Przysięgam, na moją matkę księżyc — oznajmiła zesmutkiem Yvaine. — Uratowałeś mi życie. Tristran musiał się tym zadowolić.
* * *
Jej włosy były już niemal zupełnie siwe, twarz obrzmiała; wokół oczu, na szyi i w kącikach ust rysowały się zmarszczki. Skóra zupełnie straciła kolor, choć suknia wciąż miała barwę soczystej, krwistej czerwieni. Przez rozdarcie na ramieniu widać było rozległą bliznę: różową i ohydnie opuchniętą. Wiatr szarpał jej włosy i smagał kosmykami po twarzy. Czarny powóz przemierzał Ziemię Jałową. Cztery ogiery potykały się często. Z ich boków ściekał pot, z pysków skapywała krwawa piana. Kopyta uderzały o błotnisty szlak, przecinający krainę, gdzie nie rośnie żadna roślina.
Królowa czarownic, najstarsza z Lilim, ściągnęła wodze i zatrzymała powóz obok skały barwy śniedzi, sterczącej niczym cierń z nasiąkniętego wodą gruntu Ziemi Jałowej. Potem powoli, jak przystało na damę już nie pierwszej ani drugiej młodości, zsunęła się z kozła na mokrą ziemię.
Okrążyła powóz i otworzyła drzwi, z których natychmiast wysunęła się bezwładnie głowa martwego jednorożca. Z oka zwierzęcia wciąż sterczał sztylet. Wiedźma wgramoliła się do środka i otwarła pysk jednorożca. Jego ciało zaczynało już sztywnieć i szczęki stawiły opór. Wiedźma przygryzła mocno język, tak silnie, że całe wnętrze jej ust przeszył sztylet bólu i poczuła smak swej krwi. Przytrzymała ją w ustach, mieszając ze śliną (przednie zęby zaczynały już chwiać się niebezpiecznie). Potem splunęła na plamisty język martwego jednorożca. Jej wargi i podbródek pokryły kropelki krwi. Wymamrotała kilka sylab, których wolimy tu nie powtarzać, po czym zamknęła pysk zwierzęcia.
— Wyłaź z powozu — poleciła.
Sztywno i niezgrabnie jednorożec uniósł głowę. Poruszał nogami niczym świeżo narodzony źrebak bądź sarna ucząca się chodzić. Drżąc cały, dźwignął się z miejsca i ni to wyczołgał, ni to wypadł w błoto przed powozem. Tam powoli wstał. Lewy bok, ten na którym leżał, miał spuchnięty i pociemniały od krwi i płynów. Półślepy, martwy jednorożec, potykając się, ruszył ku zielonej skalnej iglicy. A kiedy dotarł do zagłębienia w gruncie u jej podnóża, osunął się na kolana w upiornej parodii modlitwy.
Królowa czarownic wyszarpnęła nóż z oczodołu zwierzęcia i jednym ruchem przesunęła ostrzem po jego gardle. Z rany zaczęła sączyć się krew: wolno, zbyt wolno. Wiedźma wróciła do powozu i przyniosła tasak. Zaczęła rąbać kark jednorożca, póki nie przecięła go zupełnie. Odrąbana głowa potoczyła się na dno zagłębienia, które szybko wypełniała ciemnoczerwona, słonawa krew.
Читать дальше