***
Doprowadziła go do łóżka, zdjęła mu buty i zostawiła pogrążonego we śnie. Owoc wrócił późno, bardziej pijany niż zwykle. Upadł i rozciął sobie czoło o kozioł do drewna. Wściekły, zlany krwią, polecił siostrze, by wyrzuciła czarownika z domu, i to już. Potem zwymiotował w popioły i zasnął na palenisku. Zawlokła go na siennik. Poszła sprawdzić, co się dzieje z gościem. Chyba miał gorączkę. Przyłożyła mu dłoń do czoła, a on otworzył oczy, patrząc wprost na nią obcym wzrokiem.
— Emer — rzekł i przymknął powieki.
Cofnęła się przerażona.
Nocą, w swym łóżku, pogrążona w ciemności rozmyślała. Znał pewnie czarnoksiężnika, który nadał mi imię. Albo sama je wymówiłam. Może mówiłam we śnie. Albo ktoś mu powiedział. Ale przecież nikt mojego imienia nie zna. Nikt nigdy go nie znał, tylko czarnoksiężnik i moja matka, a oni nie żyją. Od dawna nie żyją. Musiałam gadać we śnie…
Wiedziała jednak, że to nieprawda.
***
Stała obok z olejną lampką w dłoni. Światło przeświecało czerwonym blaskiem przez jej palce, ozłacało twarz. Wymówił jej imię. Ona dała mu sen.
***
Spał do późnego ranka i ocknął się niczym po długiej chorobie, potulny i osłabiony. Nie potrafiła się go bać. Odkryła, że w ogóle nie pamiętał, co stało się w wiosce. Na kołdrze znalazła sześć miedziaków. Zapewne cały czas ściskał je w dłoni.
— Bez wątpienia to zapłata Olchy — rzekła. — Skąpiradło!
— Powiedziałem, że zajmę się jego krowami… na pastwisku między rzekami, prawda? — Zaczynał się niepokoić. Podniósł się z ławy.
— Siadaj — poleciła. Usiadł. Wiercił się jednak.
— Jak możesz leczyć, gdy sam jesteś chory? — spytała.
— A można inaczej?
Uspokoił się jednak i zaczął głaskać kota. Wkrótce potem zjawił się Owoc.
— Wyjdź ze mną — polecił siostrze, ujrzawszy znachora drzemiącego na ławie.
Podreptała na dwór.
— Nie będę z nim mieszkać pod jednym dachem — oznajmił tonem pana domu. Na jego czole widniała czarna szrama. Oczy miał mętne jak ostrygi. Trzęsły mu się ręce.
— Dokąd pójdziesz? — spytała.
— Nie ja. On musi odejść.
— To mój dom. Dom Berna. On zostanie. Idź albo zostań. Wolna wola.
— Ja zdecyduję, czy on zostanie, czy sobie pójdzie, l pójdzie. To nie zależy tylko do ciebie. Wszyscy w wiosce mówią, że musi odejść. Jest dziwny.
— O tak, skoro uleczył już połowę stad i dostał za to sześć miedziaków, czas, żeby odszedł, jasne. Zatrzymam go tu, jak długo zechcę. Koniec rozmowy.
— Nie kupią od ciebie mleka ani sera — jęknął Owoc.
— Kto tak twierdzi?
— Żona Sana. Wszystkie kobiety.
— Zaniosę więc sery do miasta i tam sprzedam. Okaż trochę przyzwoitości. Przemyj ranę i zmień koszulę. Cuchniesz jak gorzelnia.
Wróciła do domu i wybuchnęła płaczem.
— Co się stało, Emer? — spytał znachor, zwracając ku niej szczupłą twarz i niezwykłe oczy.
— Nic już z niego nie będzie. Wiem o tym. Nic po nim. Z pijakiem nigdy nie dojdziesz do ładu. — Otarła oczy rąbkiem fartucha. — Czy to właśnie cię zniszczyło? Trunek?
— Nie — odparł bez cienia urazy. Może w ogóle nie zrozumiał, co miała na myśli.
— Oczywiście, że nie. Wybacz.
— Może pije po to, by stać się kimś innym, zmienić się, odmienić swe życie…
— Pije, bo pije — powiedziała. — Niektórym to wystarczy. Idę do mleczarni. Zamknę drzwi. Ostatnio kręcili się tu obcy. Ty odpoczywaj. Na dworze jest bardzo zimno.
Wolała mieć pewność, że Otak zostanie w domu, gdzie nic mu nie grozi. Później sama wybierze się do wioski i pomówi z co rozsądniejszymi ludźmi.
Zrobiła tak i sporo wieśniaków, w tym żona Olchy, Płowa, zgodziło się, iż sprzeczka między czarownikami dotycząca ich pracy to nic nowego i nie ma się czym przejmować. Lecz San, jego żona i goście z gospody wciąż o tym gadali — awantura była jedynym ciekawym wydarzeniem tej zimy oprócz choroby bydła.
— Poza tym — dodała Płowa — mój mąż nie ma nic przeciw temu, by płacić miedzią, gdy powinno się zapłacić kością.
— A krowy, których Otak dotknął? Wciąż są zdrowe?
— Tak. I następne już nie chorują.
— To prawdziwy czarownik, Płowa — powiedziała cicho Dar.
— W tym właśnie kłopot, moja droga, i dobrze o tym wiesz. To nie miejsce dla takiego człowieka. Nie powinno nas obchodzić, kim jest, musisz jednak spytać, po co tu przybył.
— Aby wyleczyć krowy — odparła Dar.
***
Niecałe trzy dni po odejściu Promienia w wiosce znów pojawił się ktoś nowy. Przyjechał drogą z południa na porządnym koniu i w gospodzie pytał o nocleg. Posłano go do domu Sana, lecz na wieść, iż u drzwi stoi jakiś obcy, żona gospodarza zaczęła wrzeszczeć, że jeżeli znowu wpuszczą za próg czarownika, dziecko po dwakroć urodzi się martwe. Jej krzyki słychać było na całej ulicy. Między gospodą i domem Sana zebrał się tłum, to znaczy z dziesięć, może kilkanaście osób.
— Za nic w świecie nie chciałbym — rzekł obcy miłym tonem — aby moja obecność miała przedwcześnie sprowadzić na świat dziecko. Może znajdzie się dla mnie pokój nad gospodą?
— Poślij go do mleczarni — mruknął jeden z pastuchów Olchy. — Dar przyjmie każdego.
Wśród zebranych rozległy się śmieszki i syki.
— Tamtędy — wskazał właściciel gospody.
— Dzięki — odparł podróżny i poprowadził konia drogą ku łąkom.
— Wszyscy cudzoziemcy w jednym koszyku — dodał właściciel gospody.
Tej nocy wiele razy powtarzano to powiedzonko w gospodzie i nieodmiennie budziło bezbrzeżny zachwyt. Ludzie nie śmiali się tak od czasu, kiedy nastała zaraza wśród bydła.
Dar była właśnie w mleczarni, skończyła wieczorny udój. Przelewała teraz mleko i szykowała garnki.
— Dobrodziejko — odezwał się ktoś w drzwiach. Myśląc, że to znachor, powiedziała:
— Jeszcze chwileczkę. Zaraz skończę.
Potem odwróciła się, ujrzała nieznajomego i o mało nie upuściła rondla.
— Zaskoczyłeś mnie. Czym mogę ci służyć?
— Szukam łóżka. Noclegu.
— Nie, bardzo mi przykro. Jest tu już mój lokator, brat i ja. Może w wiosce…
— To oni mnie tu przysłali. Powiedzieli “wszyscy cudzoziemcy w jednym koszyku" — odparł nieznajomy.
Przekroczył już trzydziestkę. Miał szczerą twarz, miły uśmiech i ubierał się z prostotą, choć stojący za nim ogier był zacnym wierzchowcem.
— Wystarczy mi miejsce w oborze, dobrodziejko, ale mój koń potrzebuje dobrego noclegu. Jest zmęczony. Prześpię się w oborze, a rano ruszę w drogę. W zimne noce miło się śpi obok krów. Chętnie też zapłacę, jeśli wystarczą dwa miedziaki. Nazywam się Jastrząb.
— Ja jestem Dar — odparła z lekką rezerwą. Spodobał jej się jednak. — W porządku, mości Jastrzębiu. Odprowadź konia i zajmij się nim. Na podwórzu jest pompa, w oborze mnóstwo siana. Potem przyjdź do domu. Poczęstuję cię mleczną zupą, a za wszystko wystarczy jeden miedziak.
Nie miała ochoty nazywać go panem jak znachora. Nie było w nim nic pańskiego, nie dostrzegła w nim króla.
Gdy skończyła pracę w mleczarni i wróciła do domu, nowy przybysz, Jastrząb, zręcznie rozpalał ogień w palenisku. Znachor spał w swym pokoju. Zajrzała do niego i zamknęła drzwi.
— Niezbyt dobrze się czuje — powiedziała, zniżając głos. — Leczył bydło daleko na wschodzie, na moczarach, w najgorszym zimnie. Był tam wiele dni i jest wyczerpany.
Читать дальше