— Być może. Ja tego nie jestem w stanie powiedzieć. — Prestimion sprawiał wrażenie zażenowanego.
I rzeczywiście. Ze wszystkich stron docierały do niego wieści o niezwykłych zdarzeniach, prawdziwych cudach wywołanych przez magów. On jednak żył w świętym przekonaniu, że wszystko ma jakieś racjonalne wytłumaczenie i że tych tak zwanych cudów dokonano dzięki metodom naukowym. W ciągu tysięcy lat historii na planecie Majipoor zapomniano o wielu dziedzinach wiedzy i nauki; może ostatnio odkryto coś zapomnianego i zaczęto tego używać? Rezultaty z pewnością wyglądałyby jak magia dla ludzi nie mających pojęcia, do czego zdolna jest zaawansowana technika.
Był także skłonny zgodzić się z tym, że Vroonowie i Su-Suherisi mają pewne specyficzne zdolności umysłowe, nie bardziej magiczne niż wzrok czy słuch wśród innych ras, co pozwala im na dokonywanie jakichś tak zwanych cudów. Na tym jednak poprzestawał. I prywatnie był skłonny wątpić we wszystkie tego typu kwestie.
Kiedy zorientował się, że Gialaurys ma zamiar ciągnąć dyskusję dalej, podniósł dłoń.
— Proszę cię, zostawmy te sprawy na boku — powiedział, uśmiechając się przyjacielsko. — Nie widzę potrzeby, by decydować w podobnych sprawach tu i teraz. Pozwól tylko, że powiem ci jedno i z góry błagam o wybaczenie, jeśli obrażę twe uczucia. Otóż niemal do mdłości doprowadziła mnie ta banda pasożytów wykorzystująca starego Prankipina i bardzo się cieszę, że mogłem opuścić salę, w której spoczywa. — Potrząsnął głową energicznie, jakby chciał odzyskać jasność zmysłów zmąconą zapachem kadzidła. — Idziemy. Igrzyska zaczynają się lada chwila. Już powinniśmy być na arenie.
Ruszyli w górę biegnącą przez kolejne poziomy spiralną rampą i przybyli wreszcie na wielką, otwartą przestrzeń, którą obdarzył Labirynt Pontifex Dizimaule z pradawnych czasów i gdzie miały odbyć się Igrzyska Pontyfikalne.
Nikt nie wiedział, z jakiej to przyczyny Dizimaule nakazał skonstruowanie tej gigantycznej pustki na jednym ze środkowych poziomów podziemnego miasta. Pontifex nie przedstawił żadnego wyjaśnienia. Po prostu pewnego dnia wydał polecenie oczyszczenia całych hektarów zabudowanych terenów i… nie wybudował niczego. Kiedy stało się z jednego końca areny, nie widać było przeciwległej ściany, tak wielka była ta przestrzeń. Wysokiego sufitu nie podpierały kolumny, który to fakt zdumiewał pokolenia architektów Majipooru. Gdy się krzyknęło, mijała niemal wieczność, nim echa zaczynały powracać, a gdy już wróciły, długo przewalały się grzmiącymi falami.
W normalnych warunkach arena pozostawała nie zamieszkana i nie używana. Ustawą Pontifexa Dizimaule’a zabroniona była zabudowa tego miejsca, żaden kolejny Pontifex nie pofatygował się zmienić tego prawa. Arena trwała więc przez stulecia, równie tajemnicza, co bezużyteczna. Przydawała się tylko w momencie śmierci każdego kolejnego władcy, ponieważ tylko tu odbyć można było turniej uświetniający ceremonie pogrzebowe.
Wielkie, wielokondygnacyjne trybuny dla publiczności wzniesiono wzdłuż zachodniej ściany niemal z dnia na dzień; wyrosły niczym grzyby w lesie po deszczu. Przed nimi znalazły się konstrukcje konieczne do rozegrania konkurencji: pośrodku tor dla wyścigów rydwanów, otoczony piaszczystą bieżnią, oraz mniejsze boiska i po stronie północnej ringi do boksu, zapasów oraz innych sportów specjalistycznych. Strzelnica łucznicza stanęła od strony południowej. Przy ścianie wschodniej wzniesiono trybuny dla gości z Góry Zamkowej; honorowa i ozdobnie przystrojona przeznaczona była dla samego Koronala i jego rodziny. W powietrzu, gdzieś w pół drogi między ziemią a wysokim, zaledwie widocznym sufitem dryfowały swobodnie grupy silnych lamp blaskowych, rzucających czerwone i złote światło.
Funkcjonariusz w fioletowym płaszczu z kołnierzem z pomarańczowego futra, w masce zasłaniającej oczy i grzbiet nosa, charakterystycznej dla kasty urzędniczej Pontyfikatu, skierował Prestimiona oraz jego towarzyszy na przeznaczone im ławy, znajdujące się tuż po lewej stronie od trybuny Koronala. Na miejscu spotkali diuka Svora oraz księcia Serithorna z kilkoma członkami jego dworu. Nieco wyżej, za ich plecami, uśmiechnięty Koronal pozdrawiał ze swego miejsca zgromadzonych obywateli. Po jego jednej stronie siedział Korsibar w towarzystwie maga Sanibaka-Thastimoona, po drugiej — lady Thismet oraz lady Melithyrrh.
Dalej na królewskiej trybunie zasiadali diuk Oljebbin ze Stoienzar, książęta Farąuanor i Farholt, Mandrykarn ze Stee, Iram z Normork i kilku innych. Prokurator Dantirya Sambail pojawił się w chwilę po przybyciu Prestimiona, ustrojony w obsypane klejnotami pomarańczowe szaty, wspanialsze od szat Pontifexa; przez pewien czas obserwował uważnie, kto zajmuje jakie miejsce, po czym wybrał dla siebie fotel na trybunie diuka Oljebbina, najbliższy temu, który zajmował książę Korsibar.
Książę Gonivaul, jako Mistrz Turnieju, miał własne miejsce, znajdujące się wysoko, ponad trybunami i umieszczone pod kątem w stosunku do trybuny głównej. Stał spokojnie, rozglądając się i czekając na właściwy moment do rozpoczęcia igrzysk. Nagle uniósł w dłoni karmazynowo-zieloną, jaskrawą szarfę i trzykrotnie machnął nią nad głową. Na ten sygnał zagrały trąby i rogi, zahuczały bębny i przez wejście znajdujące się w najdalszym rogu areny zawodnicy mający brać udział w konkurencjach pierwszego dnia wyjechali małymi ślizgaczami. Najpierw miały odbyć się biegi, następnie walka na kije; obie te konkurencje należały w zasadzie do rozrywek arystokratycznej młodzieży.
Zawodnicy wyskoczyli ze ślizgaczy i ustawili się w dwóch liniach. Kucali, wstawali, podskakiwali w miejscu, gimnastykowali się i tańczyli w przygotowaniu do biegu, a tymczasem na stadionie pojawiły się dziwne postaci i stanęły pod trybuną Koronala.
— Patrz! — Prestimion szturchnął Septacha Melayna w żebra. — Nawet tutaj są ci… ci magowie.
I rzeczywiście. Magowie wydawali się wszechobecni. Nigdzie na świecie nie można już było się przed nimi skryć.
Prestimion z niechęcią obserwował siedem długonogich postaci ubranych w rzeczywiście budzące wrażenie stroje geomantów, którzy szczególnie upodobali sobie Wysokie Miasto Tidias na Górze Zamkowej: lśniąca szata ze złotego brokatu, kalautikoi, wspaniale zdobiony płaszcz nazywany lagustrimore, wysoki mosiężny hełm, czyli miirthella. Magowie rozstawili mosiężne trójnogi, przyjęli uroczyste pozy i donośnie, dźwięcznymi głosami, rozpoczęli zaklęcie:
— Byrhois… Sigei… Remmer… Proiarchis…
— Co oni mówią? — szepnął Prestimion. Sepiach Melayn roześmiał się.
— Mnie pytasz? Skąd mam wiedzieć?
— To, zdaje się, czarodzieje z Tidias, a ty przecież pochodzisz z tego właśnie miasta.
— Nawet gdy jeszcze tam mieszkałem, nie zadawałem się z czarodziejami ani nie uczyłem się ich sztuczek. Jeśli chcesz usłyszeć przekład, najlepiej zwróć się do Gialaurysa.
Prestimion tylko skinął głową. Wielki Gialaurys klęczał tuż obok niego, żarliwie powtarzając słowa inkantacji. Książę z trudem powstrzymywał irytację; przydługi rytuał wyraźnie wyprowadzał go z równowagi.
Cóż, marnowałby tylko czas, dając wyraz niechęci do czarodziejów w jakimkolwiek towarzystwie (oprócz towarzystwa Septacha Melayna). Był coraz bardziej przekonany, że on i Melayn są jedynymi na Majipoorze ludźmi, którzy nie poddali się magii. A nawet oni, co stawało się oczywiste, mogą niedługo uznać, że ze względów politycznych zrobiliby lepiej, gdyby o swej niechęci wypowiadali się w słowach znacznie łagodniejszych. Koronal nie postępowałby rozsądnie, stając w jawnej opozycji do panującego ducha czasów.
Читать дальше