Teraz, gdy zaledwie godziny dzieliły ich od deszczu ognia i żelaza, nie wszyscy znaleźli dość odwagi, by dotrzymać przysięgi. Ale zrobili przynajmniej tyle: zebrali rodziny i wymknęli się z Proroczego Miasta, bezszelestnie omijając oddziały białych żołnierzy, którzy nie widzieli ich ani nie słyszeli. Wiedząc, że nie potrafią ginąć bez walki, odeszli; niech nikt z Czerwonych nie skazi wiary Proroka mówiącej, że nie wolno im zabijać.
Tenska-Tawa nie dziwił się, że niektórzy odeszli. Był zaskoczony, że tak wielu zostało. Prawie wszyscy. Tak wielu w niego uwierzyło, tak wielu chciało tej wiary dowieść krwią. Bał się ranka; ból popełnionego przy nim jednego mordu na wiele lat obciążył go klątwą czarnego szumu. To prawda, zginął wtedy jego ojciec, zatem i ból był większy. Ale czy ludzi z Proroczego Miasta kochał mniej niż ojca?
A jednak musi przetrwać nawrót czarnego szumu, musi zachować przytomność umysłu. Inaczej wszyscy zginą na próżno.
Gdyby ich śmierć miała do niczego nie doprowadzić, nie kazałby im umierać. Wiele razy przeszukiwał kryształową wieżę, próbując znaleźć inną drogę do tego dnia, ścieżkę, co poprowadzi do czegoś dobrego. Najlepsze, na co trafił, to kraina podzielona: Czerwoni na zachód, Biali na wschód od Mizzipy. I nawet do tego celu wiodła tylko najwęższa dróżka. Tak wiele zależało od białego chłopca, tak wiele od Tenska-Tawy, wiele od samego Białego Mordercy Harrisona. Gdyż na wszystkich ścieżkach wizji, gdzie Harrison okazał jakiekolwiek miłosierdzie, masakra nad Chybotliwym Kanoe nie zdała się na nic, nie powstrzymywała wyniszczenia Czerwonych, a wraz z nimi krainy. Na wszystkich ścieżkach Czerwoni wymierali, uwięzieni w małych rezerwatach na pustynnej ziemi, aż wreszcie cała kraina była biała, zmuszona do posłuszeństwa, ogołocona, rozdarta i ograbiona, wydająca z siebie ogromne ilości pożywienia, które było tylko imitacją prawdziwych plonów, zatrute i pobudzone do życia chemicznymi sztuczkami. W tych wizjach przyszłości cierpiał nawet biały człowiek, choć miało minąć wiele pokoleń, nim uświadomi sobie, co uczynił. A jednak tutaj, w Proroczym Mieście, był taki dzień — jutro — gdy przyszłość da się skierować na ścieżkę mało prawdopodobną, ale lepszą. Taką, która prowadzi do żywej, chociaż okrojonej części krainy; która kiedyś doprowadzi do kryształowego miasta, chwytającego słoneczne promienie i zmieniającego je w wizje prawdy dla wszystkich swoich mieszkańców.
Na to liczył Tenska-Tawa: że zdoła przenieść jasną wizję poprzez wszystkie cierpienia jutrzejszego dnia. Dzięki temu przekształci ból, krew, czarny szum mordu w wydarzenie, które odmieni świat.
Zanim jeszcze pierwsze dostrzegalne promienie światła rozjaśniły horyzont, Tenska-Tawa wyczuł nadchodzący świt. Wiedział, że na wschodzie życie budzi się już ze snu. Czuł to z odległości większej niż ktokolwiek z Czerwonych. Ale poznawał to również po ruchu wśród Białych, szykujących się, by podpalić lonty swoich dział. Cztery płomienie ukryte — a zatem odsłonięte — czarami i magią. Cztery działa wymierzone, by przeorać miasto od końca do końca.
Tenska-Tawa szedł wśród szałasów, nucąc cicho. Słyszeli go i budzili dzieci. Biali ludzie chcieli pozabijać ich śpiących, nie mających twarzy za ścianami wigwamów i chat. Ale oni wynurzali się z mroku, pewnym krokiem zmierzali na rozległą łąkę placu spotkań. Nie wystarczało miejsca, żeby mogli wszyscy choćby usiąść, więc stali rodzinami, ojcowie i matki z dziećmi zamkniętymi w kręgu objęć rodziców. Czekali, aż Biali przeleją ich krew.
— Wasza krew nie wsiąknie w ziemię — obiecał im Tenska-Tawa. — Spłynie do rzeki, a tam ją zatrzymam: całą moc waszego życia i waszej śmierci. Użyję jej, by zachować przy życiu krainę i przywiązać białego człowieka do ziemi, którą już zdobył i którą zabija.
I teraz Tenska-Tawa ruszył na brzeg Chybotliwego Kanoe. Patrzył, jak łąka zapełnia się jego wyznawcami, z których tak wielu zginie przed nim, ponieważ uwierzyli w jego słowa.
— Stańcie przy mnie, Miller — powiedział generał Harrison. — To krew waszych synów dzisiaj pomścimy. Chcę oddać wam honor wystrzelenia pierwszego pocisku w tej wojnie.
Mike Fink przyglądał się, jak młynarz o rozpłomienionych oczach starannie ubija w lufie muszkietu pakuły i ładunek. Widział w jego spojrzeniu żądzę mordu. Człowiek ogarnięty takim szaleństwem jest niebezpieczny, zdolny do czynów, których kiedy indziej nigdy by nie zrobił. Mike cieszył się, że młynarz nie wie, kiedy i w jaki sposób zginął jego syn. Oczywiście gubernator Bill nie powiedział Mike'owi wprost, kim jest ten młody człowiek, ale Mike Fink nie był już chłopcem w krótkich spodenkach i sam się domyślił. Harrison prowadził ryzykowną grę, ale jedno było pewne: zrobi wszystko, żeby wspiąć się wyżej, mieć pod swoją władzą więcej ludzi i ziemi. I Mike Fink wiedział, że Harrison zatrzyma go przy sobie tylko tak długo, jak długo będzie pożyteczny.
Zabawne, ale Mike Fink nie uważał się za mordercę. Życie traktował jak zawody, a śmierć spotykała tych, co przychodzili drudzy. Ale to przecież nie morderstwo, to uczciwa walka. Jak wtedy, kiedy zabił Hoocha… Hooch nie musiał przecież być taki nieostrożny. Mógł zauważyć, że Mike'a nie ma na brzegu wśród załogi. Mógł być czujny i przygotowany, a wtedy, no cóż… Mike Fink też mógł zginąć. Hooch stracił życie, bo przegrał w zawodach… zawodach, w których obaj z Finkiem uczestniczyli.
Ale ten chłopak wczoraj nie był zawodnikiem, nie był graczem. Nie uczestniczył w tej zabawie. Chciał tylko wrócić do domu. Mike nigdy nie bił się z człowiekiem, który nie chciał walki; nigdy nie zabił człowieka, który jego samego nie zabiłby przy pierwszej okazji. Wczoraj po raz pierwszy w życiu zamordował kogoś dlatego, że mu kazano. I to mu się nie podobało… Wcale mu się nie podobało. Gubernator Bill sądził, że dlatego właśnie zabił Hoocha — bo mu kazał. Ale to nieprawda. A dzisiaj Mike Fink patrzył na ojca tego chłopaka, na wściekłość w jego oczach… I mówił mu — ale bezgłośnie, żeby nikt nie usłyszał… mówił: „Jestem z wami, zgadzam się, że ten, co zabił waszego syna, powinien umrzeć”.
Problem w tym, że zrobił to właśnie Mike. I Mike zwyczajnie się wstydził.
To samo z Czerwonymi z Proroczego Miasta. Co to za wyzwanie, budzić ich kartaczami, które przebijają ściany domów, podpalają je, wbijają się w ciała dzieci, kobiet i starców?
Nie dla mnie taka walka, myślał Mike Fink.
Pierwszy blask świtu rozjaśnił niebo. Prorocze Miasto wciąż okrywał mrok, ale nadszedł czas. Alvin Miller wymierzył muszkiet pomiędzy chaty i wystrzelił.
Po kilku sekundach odpowiedziały mu działa. Następne sekundy… i ogień rozbłysnął w mieście.
Działa huknęły znowu. A jednak nawet żywa dusza nie wybiegła z krzykiem spomiędzy wigwamów. Nawet tych, które stały w płomieniach.
Czy nikt tego nie zauważył? Czy nie rozumieli, że Czerwoni wynieśli się z Proroczego Miasta? A skoro się wynieśli, to musieli wiedzieć o porannym ataku. Czyli mogli się przygotować, a teraz pewnie czekają w zasadzce. Albo wszyscy uciekli, albo…
Szczęśliwy amulet niemal parzył, taki był gorący. Mike wiedział, co to oznacza: pora znikać. Jeśli zostanie, spotka go coś naprawdę niedobrego.
Przesunął się wzdłuż szeregu żołnierzy… a raczej tego, co uchodziło za żołnierzy, bo niektórzy z tych farmerów mieli za sobą dzień czy dwa szkolenia. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Byli zajęci obserwacją płonących wigwamów. Kilku wreszcie się zorientowało, że w mieście Czerwonych nikogo nie ma. Mówili o tym, wyraźnie zmartwieni. Mike milczał, tylko szedł wzdłuż szeregu w stronę rzeki.
Читать дальше