Działa ustawiono na wzniesieniach i tutaj nie huczały tak głośno. Mike wyszedł spomiędzy drzew na łąkę opadającą aż do brzegu. Zatrzymał się i wytrzeszczył oczy. Świt był wciąż tylko szarym pasmem w oddali, ale nie mógł nie poznać tego, co zobaczył. Tysiące, tysiące Czerwonych stało ramię w ramię na łące. Niektórzy płakali cicho — szrapnele czy zabłąkane kule z muszkietów dolatywały z pewnością aż tutaj, tym bardziej że dwa działa stały po przeciwnej stronie miasta i strzelały w tym kierunku. Ale ci ludzie nie próbowali nawet się bronić. To nie była zasadzka. Nie mieli broni. Zebrali się tutaj wszyscy, żeby zginąć.
Na brzegu leżało kilkanaście kanoe. Mike Fink zepchnął jedno na wodę i wtoczył się na pokład. Z prądem… Popłynie z prądem przez całą Wobbish aż do Hio. To dzisiejsze to nie jest wojna, to masakra. A tego Mike Fink nie lubił. Prawie każdy znajdzie coś tak okropnego, że zwyczajnie tego nie zrobi.
W ciemnej piwnicy Measure nie był pewien, czy Alvin naprawdę stoi przed nim, czy nie. Ale słyszał jego głos, cichy i niespokojny, dobiegający na fali bólu:
— Próbuję cię poskładać, Measure, ale musisz mi pomóc. Measure nie mógł odpowiedzieć. Mowa nie należała do czynów, do których byłby w tej chwili zdolny.
— Naprawiłem ci kark, niektóre żebra i porwane wnętrzności — mówił Alvin. — Kości lewej ręki ułożyły się niemal prosto, więc też są już w porządku. Czujesz to?
Rzeczywiście, lewa ręka nie sprawiała już bólu. Measure przesunął ją. Zadrżał cały, ale potrafił nią ruszyć, miał jeszcze trochę siły.
— Twoje żebra — powiedział Alvin. — Sterczą na boki. Musisz je wstawić na miejsce.
Measure pchnął jedno i niemal zemdlał z bólu.
— Nie mogę.
— Musisz.
— Zrób tak, żeby nie bolało.
— Nie wiem jak, Measure. Gdybym to zrobił, nie mógłbyś się ruszać. Musisz wytrzymać. Wszystko, co ustawisz na miejscu, ja mogę naprawić i wtedy nie będzie cię więcej bolało. Ale najpierw musisz wyprostować kości. Musisz.
— Ty to zrób.
— Nie mogę.
— Po prostu wyciągnij rękę i pchnij, Alvinie. Jesteś duży jak na swoje dziesięć lat. Potrafisz.
— Nie mogę.
— Kiedyś wyciąłem ci kość, żeby ratować twoje życie. Zrobiłem to.
— Measure, nie mogę, bo mnie tu nie ma.
To nie miało sensu. Dlatego Measure wiedział, że to sen. Ale skoro śni, dlaczego nie sprowadził sobie snu mniej bolesnego?
— Pchnij tę kość, Measure.
Alvin nie dawał mu spokoju. Dlatego Measure pchnął i zabolało go strasznie. Jednak Alvin dotrzymał słowa. Po chwili nastawiona kość przestała dokuczać.
Trwało to potwornie długo. Measure był tak połamany, że ból nie miał właściwie końca. Ale w tym czasie, kiedy Alvin leczył nastawiane kości, Measure opowiedział, co się z nim działo, zaś Alvin o tym, czego się dowiedział. I Measure zrozumiał, że chodzi o coś więcej niż ratowanie życia młodego człowieka zamkniętego w piwnicy.
I wreszcie… wreszcie było po wszystkim. Measure nie mógł uwierzyć. Cierpiał przez tyle godzin, że kiedy ból ustał, poczuł się niepewnie.
Usłyszał łup łup dział.
— Słyszysz, Alvinie? — zapytał.
Alvin niczego nie słyszał.
— Zaczęli strzelać. Działa.
— Więc biegnij tam, Measure. Biegnij jak najszybciej.
— Alvinie, jestem w piwnicy. Zamknęli drzwi.
Alvin rzucił kilka takich słów, że Measure nie podejrzewał nawet, by chłopiec mógł je znać.
— Zacząłem kopać dziurę pod tylną ścianą. Masz taki talent do kamieni, że może poluzowałbyś mi ziemię. Szybko bym się wtedy wydostał.
I tak zrobili. Measure wczołgał się do jamy, zamknął oczy i zgarniał ziemię znad głowy. W niczym nie przypominało to wczorajszego kopania, kiedy zdzierał sobie palce do krwi. Teraz ziemia opadała, zsuwała się po nim. Kiedy sięgał w górę, żeby zgarnąć więcej, po prostu opadała mu pod ramiona i tam dopiero twardniała, tak że nie musiał nawet wygarniać jej na zewnątrz.
Wypełniała tunel od dołu. Machnął nogami i obluzował ziemię za sobą. Całym ciałem przesuwał się do góry.
Płynę w ziemi, pomyślał. Właśnie tak. Roześmiał się, takie to było łatwe i takie niezwykłe.
Dokończył śmiechu już na powietrzu. Niebo było jasne — lada minuta wzejdzie słońce. Ucichł huk dział. Czy to znaczy, że już po wszystkim, że nie zdążył? A może po prostu chcą ostudzić lufy. Albo przesuwają działa w inne miejsce. A może nawet Czerwoni je zdobyli…
Ale czy to dobrze? Słusznie czy nie, przy tych działach stali jego ojciec i bracia. I jeśli Czerwoni wygrają bitwę, ktoś z rodziny może zginąć. Co innego wiedzieć, że Czerwoni mieli rację, a Biali nie… a co innego życzyć klęski własnej rodzinie — klęski i może nawet śmierci. Measure musiał przerwać tę bitwę i dlatego biegł jak jeszcze nigdy. Głos Alvina ucichł już, ale Measure nie potrzebował zachęty. Niemal leciał.
Po drodze spotkał dwoje ludzi. Pierwszą była pani Hatch w swoim wozie. Krzyknęła na widok Measure'a — miał na sobie tylko opaskę biodrową i był przeraźliwie brudny. Trudno się dziwić, że wzięła go za jakiegoś Czerwonego, który zaraz zechce ją oskalpować. Zanim zdążył choćby zawołać, zeskoczyła z wozu i rzuciła się do ucieczki. Tym lepiej, pomyślał. Niemal zrywając uprząż, uwolnił konia i ruszył dalej na oklep, galopem. Miał tylko nadzieję, że zwierzę nie potknie się i go nie zrzuci.
Drugim człowiekiem był Armor-of-God. Klęczał na łące przed swoim sklepem i modlił się z całego serca, gdy za rzeką ryczały działa i trzaskały muszkiety. Measure krzyknął do niego, zaś Armor podniósł głowę z taką miną, jakby zobaczył Jezusa zmartwychwstałego.
— Measure! — zawołał. — Stój! Zatrzymaj się!
Measure chciał jechać dalej, krzyknąć tylko, że nie ma czasu, ale Armor stał mu na drodze, a koń nie chciał go ominąć. Dlatego zatrzymał się mimo wszystko.
— Measure, jesteś aniołem, czy żyjesz?
— Żyje, ale nie dzięki Harrisonowi. Próbował mnie zamordować, ot co. Cała ta sprawa to spisek Harrisona i muszę to przerwać.
— Nie możesz tam jechać w takim stroju — oświadczył Armor. — Czekaj, mówię. Kiedy zjawisz się tam tylko w opasce i taki brudny, wezmą cię za Czerwonego i zastrzelą na miejscu!
— To wskakuj za mną i po drodze oddaj ubranie!
Measure wciągnął Armora na konia i tak dojechali do przeprawy.
Przy kołowrocie stała żona Petera Ferrymana. Tylko jedno spojrzenie na Measure'a powiedziało jej wszystko, co chciała wiedzieć.
— Spieszcie się — rzuciła. — Jest tak źle, że rzeka spływa czerwienią.
Na promie Armor rozebrał się szybko, a Measure jak stał wskoczył do wody, żeby choć trochę zmyć z siebie brud. Nie wyszedł z niej czysty, ale przynajmniej wyglądał jak Biały. Mokry jeszcze, wciągnął koszulę i spodnie, a na wierzch kamizelkę Armora. Nie pasowały za dobrze, gdyż Armor był szczuplejszy, jednak Measure narzucił jeszcze marynarkę.
— Przepraszam, że zostawiam cię w samej bieliźnie — powiedział.
— Przez pół dnia stałbym nago przed wszystkimi damami w kościele, gdyby to mogło powstrzymać rzeź — odparł Armor.
Jeśli powiedział coś jeszcze, Measure już tego nie słyszał. Popędził dalej.
Nic nie układało się tak, jak tego oczekiwał Alvin Miller Senior. Wyobrażał sobie, że strzela z muszkietu do tych samych wyjących dzikusów, którzy torturowali i zabili jego synów. Ale miasto okazało się puste, a Czerwonych znaleźli zebranych na Łące Kazań, jakby czekali na mowę Proroka. Miller nie spodziewał się, że w Proroczym Mieście żyje ich aż tylu, bo nigdy jeszcze nie widział ich wszystkich w jednym miejscu, jak teraz. Ale to przecież Czerwoni, prawda? Dlatego strzelał jak inni mężczyźni, strzelał i ładował, nie patrząc prawie, czy trafia. Jak mógł chybić, skoro stali tak blisko siebie? Ogarnęła go żądza krwi, był oszalały gniewem i mocą zabijania. Nie zauważył nawet, że inni się uspokajają. Strzelają rzadziej. On wciąż ładował i strzelał, ładował i strzelał, za każdym razem przechodząc o krok czy dwa bliżej, poza osłonę drzew. Przestał, dopiero kiedy przesunęli działa. Odsunął się i patrzył, jak kartacze wycinają w masie Czerwonych szerokie pokosy.
Читать дальше