Ziemia obracała się i kiedy znowu wstał dzień, żyło na niej mnóstwo ludzi: ciemnych w krajach gorących, jasnych w krajach zimnych — we wszelkich możliwych odcieniach. Oprócz Ameryki, która też pojawiła się w słońcu. W Ameryce wszyscy byli podobni, wszyscy czerwoni, czy żyli na południu, czy na północy, w upale czy w chłodzie, na pustyni czy na mokradłach. Pokój panował na tej ziemi w porównaniu z innymi częściami świata. To dziwne, bo wielkie lądy z różnymi rasami i narodami zmieniały się z każdym obrotem Ziemi, całe państwa przesuwały się z miejsca na miejsce, wszystko się stale przemieszczało, a w każdej chwili, w każdym miejscu wybuchały wojny. Mniejszy ląd, Ameryka, też miał swoje wojny, ale wszysko odbywało się wolniej, łagodniej. Ludzie tu żyli w innym rytmie. Kraina miała własny puls, własne życie.
Od czasu do czasu przybywali ludzie ze Starego Świata — głównie rybacy. Naturalnie, przyniesieni tu przez burze albo uciekający przed wrogiem. Przybywali i przez chwilę próbowali żyć życiem Starego Świata: szybko budować, szybko się rozmnażać i zabijać ile tylko się da. Jak choroba. Ale potem albo przyłączali się do Czerwonych i znikali, albo ginęli. Żaden z nich nie wytrwał w zwyczajach Starego Świata.
Aż do teraz, pomyślał Alvin. Kiedy przyszliśmy tym razem, byliśmy już silni. Jakby człowiek przeziębił się parę razy i zaczął wierzyć, że nigdy nie zachoruje. A potem łapał ospę i wiedział, że nigdy dotąd naprawdę nie chorował.
Alvin poczuł dłoń na swoim ramieniu.
— A więc na to patrzyłeś — odezwał się Prorok. — I co zobaczyłeś?
— Chyba całe stworzenie świata — odparł Al. — Całkiem jak w Biblii. Widziałem chyba…
— Wiem, co widziałeś. Wszyscy to oglądamy, którzy trafiamy w to miejsce.
— Mówiłeś przecież, że mnie pierwszego tu sprowadziłeś.
— Prowadzi tu wiele bram. Niektórzy przychodzą przez ogień. Inni przez wodę. Inni zakopując się w ziemi. Jeszcze inni spadają przez powietrze. Docierają tu i widzą. Potem wracają i opowiadają, co zapamiętali, co zrozumieli, na co znajdą słowa. A inni słuchają i pamiętają tyle, ile rozumieją. To miejsce wizji.
— Nie chcę odchodzić — oświadczył Alvin.
— Nie. Tak samo jak tamten.
— Kto? Jest tu jeszcze ktoś?
Prorok pokręcił głową.
— Nie w swoim ciele. Ale wyczuwam go w sobie, jak patrzy moim okiem. Nie tym. — Dotknął policzka pod zdrowym okiem. — Tym drugim.
— Wiesz, kto to jest?
— Biały. Ale to bez znaczenia. Nie uczynił nic złego. I myślę, że może… może zrobi coś dobrego. A teraz idziemy.
— Ale ja chcę poznać wszystkie historie tego miejsca!
Prorok roześmiał się.
— Choćbyś żył wiecznie, nie zobaczyłbyś wszystkich. Zmieniają się szybciej, niż można je oglądać.
— W jaki sposób znowu tu trafię? Chcę obejrzeć wszystko.
— Ja nigdy cię już nie przyprowadzę.
— Dlaczego? Zrobiłem coś źle?
— Ciszej, Karaluszy Chłopcze. Nie przyprowadzę cię, bo ja sam nigdy już tu nie wrócę. To ostatni raz. Zobaczyłem koniec wszystkich moich marzeń.
Dopiero teraz Alvin zauważył, jak wygląda Prorok. Twarz miał poszarzałą ze zgryzoty.
— Tutaj cię zobaczyłem. Wiedziałem, że muszę cię przyprowadzić. Widziałem cię w rękach Chok-Tawów. Wysłałem brata, żeby cię uwolnił i przywiódł do mnie.
— Czy to z mojego powodu nie możesz już wrócić?
— Nie. Kraina wybrała. Wkrótce nastąpi koniec. — Uśmiechnął się, ale był to uśmiech upiora. — Wasz kaznodzieja, wielebny Thrower, powiedział mi kiedyś: jeśli twoja stopa zachoruje, odetnij ją. Zgadza się?
— Nie pamiętam tego.
— A ja tak. Ta część krainy jest już chora. Odetnę ją, aby reszta mogła żyć.
— Ja to zrobisz?
Alvin wyobraził sobie, jak fragmenty lądu odłamują się i padają w morze.
— Czerwony człowiek odejdzie na zachód od Mizzipy. Biały człowiek zostanie na wschodzie. Biała część krainy umrze i będzie odcięta. Pełna dymu i metalu, strzelb i śmierci. Czerwoni, którzy zostaną na wschodzie, zmienią się w Białych. A Biali nie przejdą na zachód od Mizzipy.
— Już teraz Biali żyją na zachód od Mizzipy. Głównie traperzy i kupcy, ale też sproro farmerów z rodzinami.
— Wiem o tym — przyznał Prorok. — Ale dzisiaj zobaczyłem… już wiem, jak sprawić, żeby biały człowiek nigdy więcej nie wyruszył na zachód i żeby czerwony nie pozostał na wschodzie.
— Jak tego dokonasz?
— Jeśli powiem, to się nie wydarzy. Nie o wszystkim, co tu zobaczyłeś, możesz opowiadać. Bo zmieni się i odpłynie.
— Czy to kryształowe miasto? — zapytał Alvin.
— Nie — odparł Prorok. — To rzeka krwi. To las żelaza.
— Pokaż mi! — zażądał chłopiec. — Pozwól zobaczyć to, co widziałeś.
— Nie. Nie dotrzymasz sekretu.
— Dlaczego nie? Jeśli dam ci słowo, na pewno go nie złamię.
— Możesz dawać mi słowo całymi dniami, Karaluszy Chłopcze, ale jeśli zobaczysz tę wizję, zapłaczesz z przerażenia i bólu. I powiesz swojemu bratu. Powiesz rodzinie.
— Czy coś się im stanie?
— Nikt z nich nie zginie — zapewnił Prorok. — Będą zdrowi i bezpieczni, kiedy wszystko już dobiegnie końca.
— Pokaż!
— Nie. Teraz zburzę tę wieżę, a ty zapamiętasz, co tu robiliśmy i mówiliśmy. Ale powrócić i zobaczyć wszystko zdołasz tylko wtedy, kiedy znajdziesz kryształowe miasto.
Prorok uklęknął w miejscu, gdzie ściana dotykała podłogi. Wcisnął w nią swoje zakrwawione palce i uniósł, a wtedy rozpłynęła się, zmieniła w wiatr. Teraz otaczała ich sceneria, którą wiele godzin temu stracili z oczu: woda, sztorm, trąba powietrzna unosząca się z powrotem w chmury. Błyskawice jaśniały dookoła i deszcz padał tak gesty, że nie widzieli brzegu. Krople uderzające o kryształową platformę, na której stali, także zmieniały się w kryształ, stawały częścią twardego podłoża.
Prorok zbliżył się do najbliższej brzegu krawędzi i wstąpił na wzburzoną wodę. Stwardniała pod jego stopą, choć nadal kołysała się lekko — nie była już tak pewna. Prorok sięgnął za siebie, chwycił Alvina za rękę, wciągnął na nową ścieżkę, którą tworzył na powierzchni jeziora. Nie była gładka jak poprzednio, a im dalej szli, tym bardziej stawała się nierówna, rozkołysana i śliska. Al z trudem wspinał się na wzgórza fal.
— Zostaliśmy za długo! — krzyknął Prorok.
Pod cienką skorupą Al wyczuwał czarną wodę. Wrzała z nienawiści. Nicość z dawnego koszmaru czekała tylko, żeby przełamać kryształ, złapać chłopca, wciągnąć go i utopić, rozerwać na strzępy, na najmniejsze kawałki, i rozrzucić je w ciemności.
— To nie ja! — zawołał Alvin.
Prorok odwrócił się, podniósł go i usadził sobie na ramionach. Deszcz uderzał w chłopca, wichura próbowała go zrzucić. Alvin wczepił się we włosy Tenska-Tawy. Czuł teraz, że z każdym krokiem Prorok głębiej zapada się w wodę. Za nimi nie pozostał nawet ślad ścieżki… cała zniknęła, a fale sięgały wciąż wyżej i wyżej…
Prorok zachwiał się, upadł; Alvin runął wraz z nim przed siebie, wiedząc, że zaraz utonie…
I znalazł się na mokrym piasku. Woda chlupotała wokół, wypłukiwała spod niego grunt, próbowała wciągnąć z powrotem na głębinę. Potem nagle poczuł pod pachami silne dłonie. Pociągnęły go po plaży, dalej od brzegu, w stronę wydm.
— On tam został! Prorok! — krzyknął Alvin.
Ale tylko zdawało mu się, że krzyczy. Głos był zaledwie szeptem. Zresztą to i tak nie miało znaczenia wobec szumu wiatru.
Читать дальше