ROZDZIAŁ 9
NAD JEZIOREM MIZOGAN
Pierwszy raz w życiu Alvin widział w jednym miejscu tyle wody co teraz, kiedy z wierzchołka wydmy spoglądał na jezioro. Measure stał obok, opierając dłoń na ramieniu brata.
— Tato kazał mi trzymać cię z daleka od wody — powiedział. — I popatrz, gdzie cię przyprowadzili.
Wiatr dął gorący i silny, z mocnymi szkwałami, zacinając ziarenkami piasku jak maleńkimi strzałami.
— Ciebie też — zauważył Alvin.
— Patrz, zbliża się prawdziwy sztorm.
Na południowym zachodzie chmury były czarne i groźne, nie jak zwykłe chmury, zwiastujące letnią burzę. Zamigotała błyskawica. Stłumiony odległością grom dobiegł o wiele później. I kiedy Alvin przyglądał się temu, nagle odniósł wrażenie, że widzi o wiele szerzej, o wiele dalej niż przedtem. Jakby nagle dostrzegł wir i obroty w chmurze, poczuł żar i chłód, lodowate powietrze opadające w dół i upalne sięgające w górę, a wszystko to krążyło ogromnym kołem po niebie.
— Tornado — oświadczył. — W tej chmurze jest trąba powietrzna.
— Nic nie widzę — odparł Measure.
— Zbliża się. Spójrz, jak wiruje tam powietrze. Popatrz tylko.
— Wierzę ci, Al. Ale tutaj nie ma się chyba gdzie schować.
— Spójrz na tych ludzi — powiedział Alvin. — Jeśli tornado uderzy w nas tutaj…
— Gdzie się nauczyłeś przepowiadać pogodę? — zdziwił się Measure. — Nigdy przedtem tego nie robiłeś.
Na to Al nie znalazł odpowiedzi. Nigdy jeszcze nie czuł w sobie sztormu. To było jak ta słyszana wczoraj zielona muzyka. Odkąd schwytali go ci Czerwoni, zdarzały mu się przedziwne rzeczy. Ale nie mógł tracić ani chwili, żeby się zastanowić, skąd wie. Wystarczy, że wiedział.
— Muszę kogoś ostrzec.
Zbiegł z wydmy. Zsuwał się, więc każdy krok był jak odbicie ze zbocza, lądowanie na jednej nodze i znowu odbicie. Nigdy jeszcze tak prędko nie pędził w dół. Measure pobiegł za nim.
— Kazali nam czekać tu, na górze, aż…
Podmuch wiatru porwał jego słowa. Teraz, kiedy zbiegli już na dół, piasek był jeszcze gorszy. Wiatr zrywał z wydm gęste tumany, unosił i opuszczał. Al musiał zamknąć oczy, zasłaniać je ręką, odwracać głowę… byle tylko piasek go nie oślepił, kiedy pędził w stronę grupy Czerwonych na brzegu.
Ta-Kumsawa łatwo było zauważyć, nie tylko z powodu wzrostu. Inni Czerwoni nie zbliżali się do niego zanadto i stał wśród nich jak król. Al biegł prosto ku niemu.
— Tornado nadchodzi! — krzyczał. — W tej chmurze jest tornado!
Ta-Kumsaw odchylił głowę i zaśmiał się; Al ledwie go słyszał wśród świstu wichury. Ta-Kumsaw sięgnął ponad jego głową i dotknął ramienia innego Czerwonego.
— To jest ten chłopiec! — krzyknął.
Al spojrzał na tego człowieka. Wcale nie zachowywał się jak król, zupełnie inaczej niż Ta-Kumsaw. Garbił się trochę i nie miał jednego oka, tylko powiekę zwisającą nad pustką. Był chudy, z ramionami raczej smukłymi niż muskularnymi i wręcz cienkimi nogami. Ale gdy Al popatrzył na tę twarz, poznał ją od razu. Nie mógł się mylić.
Wiatr przycichł na chwilę.
— Jaśniejący Człowiek — powiedział Al.
— Karaluszy Chłopiec — odparł Tenska-Tawa, Lolla-Wossiky, Prorok.
— Jesteś prawdziwy — stwierdził Al.
Nie sen, nie wizja. Prawdziwy człowiek, który stał wtedy obok łóżka, znikał i pojawiał się, a twarz błyszczała mu jak słońce, aż oczy bolały. Ale to był ten sam człowiek.
— Nie uleczyłem cię — westchnął Al. — Przepraszam.
— Uleczyłeś — odpowiedział Prorok.
I wtedy Al przypomniał sobie, dlaczego zbiegł z wydmy, dlaczego przerwał rozmowę między dwoma najsławniejszymi Czerwonymi na świecie. Między braćmi, których imiona znał każdy biały mężczyzna, kobieta i dziecko na zachód od Appalachów.
— Tornado! — oświadczył.
Jakby w odpowiedzi znowu zawyła wichura. Al obejrzał się i to, co wyczuł, stało się rzeczywistością. Nadchodziły cztery wiry, zwisające z chmur niczym węże z gałęzi drzewa, sięgające coraz niżej, gotowe do ataku. Wszystkie cztery zbliżały się do nich, chociaż nie dotykały jeszcze ziemi.
— Teraz! — zawołał Prorok.
Ta-Kumsaw podał bratu strzałę z krzemiennym grotem. Prorok usiadł na piasku i wbił sobie ostrze w podeszwę najpierw lewej, potem prawej stopy. Krew popłynęła obficie. Prorok zrobił to samo z rękami: skaleczył się tak głęboko, że krwawiły mu również grzbiety dłoni.
Al krzyknął i niemal bez zastanowienia skierował myśli do ciała Proroka, by zagoić jego rany.
— Nie! — krzyknął Prorok. — To jest moc czerwonego człowieka… krew jego ciała… płomień krainy.
Potem odwrócił się i wszedł do jeziora Mizogan.
Nie, nie do jeziora. Na nie. Alvin nie mógł uwierzyć, ale pod krwawymi stopami Proroka woda stała się twarda i gładka jak szkło. Prorok stał na niej. Ciemna kałuża krwi rozlewała się po powierzchni. Kilka jardów dalej woda znów była płynna, wzburzona, szarpane wichrem fale pędziły do gładzi, potem spłaszczały się, uspokajały, twardniały.
Prorok szedł coraz dalej po wodzie, a krwawe ślady znaczyły gładką ścieżkę wśród sztormu.
Al zerknął na trąby powietrzne. Były już blisko, niemal nad głową. Czuł w sobie ich pęd, jakby stał się częścią chmury, a one były potężnymi, rozszalałymi emocjami jego duszy.
Na wodzie Prorok uniósł ręce i wskazał jeden z wirów. Niemal natychmiast pozostałe wzniosły się i zniknęły wessane w chmurę. Lecz ten wybrany zbliżał się ciągle, aż stanął wprost nad Prorokiem, o sto stóp nad jego głową. Dostatecznie blisko, by fale wyrastały wokół szklistej ścieżki, jakby chciały zanurkować w górę, pod chmury. Woda krążyła dookoła coraz szybciej wraz z wiatrem pod trąbą powietrzną.
— Chodź! — krzyknął Prorok.
Alvin nie słyszał go, ale nawet z tej odległości widział jego oko, ruch jego warg. Wiedział, czego chce Prorok. Nie wahał się — wkroczył na wodę.
Tymczasem Measure dogonił go już i kiedy Al ruszył po ciepłym gładkim szkle ścieżki Proroka, krzyknął, rzucił się za bratem, chciał go zatrzymać. Nim zdążył dotknąć chłopca, Czerwoni chwycili go i odciągnęli. Wrzeszczał na Alvina, żeby wracał, nie szedł tam, nie wchodził do wody…
Alvin słyszał go i był śmiertelnie przerażony. Ale pod wirem tornada, stojąc na wodzie, czekał Jaśniejący Człowiek. Z wnętrza umysłu AIvina wypłynęła taka tęsknota, jakiej doznał Mojżesz na widok krzewu gorejącego. Muszę to obejrzeć, powiedział Mojżesz, i to samo mówił Alvin. Ponieważ coś takiego nie mogło się zdarzyć w naturalnym świecie, to pewne. Nie istniał heks, urok czy zaklęcie, zdolne przywołać tornado albo zmienić w szkło wzburzone jezioro. Alvin nie widział jeszcze i chyba już nie zobaczy nic wspanialszego niż to, co robi ten Czerwony.
I Prorok kochał Alvina. Chłopiec nie miał żadnych wątpliwości. Jaśniejący Człowiek stał kiedyś obok jego łóżka i uczył go. Al pamiętał, że Jaśniejący Człowiek też się wtedy skaleczył. Cokolwiek czynił Prorok, czynił z pomocą własnej krwi i własnego cierpienia. To była prawdziwa tajemnica. Trudno się dziwić, że wchodząc na powierzchnię wody, Al odczuwał niemal nabożny podziw.
Za jego plecami ścieżka rozpływała się, zanikała. Czuł fale muskające mu pięty. Bał się, ale póki szedł naprzód, nic mu nie groziło. I wreszcie stanął obok Proroka, który wziął go za rękę.
— Stań ze mną! — zawołał. — Stań tutaj, w oku krainy, i patrz!
Читать дальше