Kiedy Dubhe była jeszcze uczennicą, często udawała się razem z Mistrzem na przedmieścia. On je kochał.
— To jedyne miejsce naprawdę pełne życia, jakie zostało na tej gnijącej ziemi — zwykł mawiać, więc chodzili tam na długie spacery.
Dubhe nadal czasami tam zaglądała, nawet po śmierci Mistrza. Kiedy za nim tęskniła i czuła, że nie da rady dalej iść naprzód, zagłębiała się w te dzielnice nędzy i występku, szukając jego głosu kryjącego się jeszcze pośród zaułków. Wtedy się uspokajała.
Miasto zaczynało się ożywiać we wczesnych godzinach rannych. Otwierała się jakaś budka, kobiety czerpały wodę ze źródła, dzieci bawiły się na ulicy, a pośrodku placu wznosił się wielki posąg Nihal.
Dubhe znalazła miejsce, którego szukała. Był to na wpół schowany sklepik, mieszczący się na skraju dzielnicy baraków. Sprzedawano w nim zioła, przynajmniej tak napisane było na szyldzie, ale ona chodziła tam z innych powodów.
Tori, sklepikarz, był gnomem pochodzącym z Krainy Ognia. Znaczna większość jego pobratymców zamieszkiwała właśnie tamte ziemie lub Krainę Skał. Miał ciemną karnację i długie, czarne jak noc włosy posplatane w mnóstwo warkoczyków. Przemieszczał się po swoim sklepiku, drobiąc na krótkich nóżkach, z nieschodzącym z ust uśmiechem.
Wystarczyło jednak jedno proste słowo — słowo znane wielu osobom z odpowiednich kręgów, aby Tori zmienił wyraz twarzy. W takich razach prowadził stałych bywalców na zaplecze. Tam znajdowała się jego świątynia.
Gnom mógł się poszczycić jedną z najbogatszych kolekcji trucizn, jakie można sobie wyobrazić. Był w tej dziedzinie wielkim ekspertem, gotowym dostarczyć każdemu idealne rozwiązanie. Czy chodziło o śmierć powolną i bolesną, czy też o nagły zgon, Tori zawsze dysponował odpowiednim flakonikiem. To jednak nie wszystko: nie zdarzało się, by zdobyty w Makracie łup nie przechodził przez jego ręce.
— Witaj! Znów potrzebujesz mojej pomocy? — przywitał ją gnom, kiedy weszła do sklepu.
— Jak zawsze… — uśmiechnęła się do niego spod kaptura.
— Gratuluję ostatniej roboty… bo to twoja sprawka, prawda?
Tori był jednym z niewielu, którzy wiedzieli coś o niej i o jej przeszłości.
— Tak, to ja — ucięła krótko Dubhe. Jak najmniej reklamy — takie było od zawsze jej motto.
Tori zaprowadził ją na zaplecze, a ona poczuła się tam jak u siebie.
Mistrz wprowadził ją w tajniki wiedzy o ziołach, kiedy jej umiejętności celowania z łuku wciąż pozostawiały wiele do życzenia. W owym czasie szkoliła się jeszcze, aby zostać zabójcą, a była to praktyka dość znana wśród morderców niższego poziomu: jeżeli nie potrafiło się precyzyjnie uderzyć w najważniejsze punkty, trzeba się było uciekać do nasączania strzał lub sztyletów trucizną, tak aby nawet lekka rana okazywała się śmiertelną.
„Trucizna jest dla początkujących” — przypominał jej zawsze Mistrz, ale dla niej zielarstwo stało się pasją.
Całe godziny spędzała pochylona nad książkami. Chodziła po lasach i łąkach, wyszukiwała odpowiednie zioła i szybko zaczęła wymyślać oryginalne mieszanki o różnych stopniach skuteczności: od łagodnych środków nasennych po najbardziej śmiercionośne trucizny. To właśnie pociągało ją najbardziej. Studiować, szukać, zrozumieć. I w końcu Dubhe nauczyła się.
Potem wszystko się zmieniło, zabójstwo stało się piekącym wspomnieniem minionej epoki, a Dubhe poświęciła się przede wszystkim studiom nad środkami nasennymi, które zdecydowanie bardziej mogły jej się przydać w działalności, jaką podjęła, aby przeżyć.
Teraz nie traciła czasu. Rozwinęła na ladzie owoc swojej wyprawy i czekała na werdykt Toriego, który pochylony nad perłami i szafirami, analizował je okiem eksperta.
— Świetna faktura, piękne cięcie… Tylko trochę zbyt łatwe do rozpoznania… Tu trzeba będzie popracować.
Dubhe milczała. To wszystko już wiedziała. Wyuczone arkana zawodu zabójcy tkwiły w niej głęboko i dziewczyna prowadziła swoją pracę złodziejki jak najlepszy z morderców: zawsze przed akcją starannie zbierała wszelkie możliwe informacje.
— To będzie trzysta karoli.
Dubhe zmarszczyła brwi pod kapturem.
— Wydaje mi się, że to mało.
Tori uśmiechnął się dobrodusznie.
— Wiem, ile wysiłku cię to kosztowało, ale musisz zrozumieć i mnie… To będzie trzeba rozmontować, przetopić… Trzysta pięćdziesiąt.
Starczy na następne trzy, cztery miesiące wędrówek. Dubhe westchnęła cicho.
— No dobrze.
Tori uśmiechnął się do niej.
— Takiej jak ty pracy nigdy nie brakuje.
Dziewczyna wzięła to, co jej zaoferował, i odeszła bez pożegnania. Znów pogrążyła się w zaułkach Makratu.
Około południa opuściła miasto. Poszła prosto do swojego domu. Była to tylko grota. Swój prawdziwy dom — ten na brzegu oceanu w Krainie Morza, który dzieliła z Mistrzem — porzuciła po jego śmierci, w dniach bólu, i już nigdy tam nie wróciła. Wszystkim, co udało jej się znaleźć na jego miejsce, była ta dziura. Znajdowała się w Puszczy Północnej, niezbyt daleko od cywilizacji, ale i nie nadmiernie blisko osad ludzkich. Wystarczyło pół dnia piechotą, aby tam dojść.
Kiedy o zachodzie słońca weszła do groty, stęchły zapach pleśni schwycił ją za gardło. Dawno tu nie była, a miejsce nie było zbyt przewiewne.
Za łóżko służyło legowisko zrobione naprędce ze słomy, a palenisko było zaledwie wnęką w skalistej ścianie groty. Pośrodku tego jedynego pomieszczenia stał prosty stół, zaś przy jednej ze ścian kredens, prawie całkiem wypełniony książkami i buteleczkami trucizn.
Dubhe przygotowała sobie skromną kolację z kilku produktów, jakie znalazła w mieście. Na zewnątrz zapadła noc, a wyraźnie widoczne gwiazdy drżały lekko.
Kiedy tylko skończyła jeść — wyszła na zewnątrz. Zawsze lubiła niebo, jego bezkres dawał jej poczucie bezpieczeństwa. Nie dobiegały jej żadne hałasy, nie było wiatru. Dubhe słyszała jedynie szmer strumienia. Poszła do źródła i spokojnie się rozebrała.
Już w chwili zamoczenia stopy w wodzie przeszył ją mróz, ale nie poddała się i szybko weszła aż po szyję. Poczucie lodowatego zimna nie trwało długo i nagle zmieniło się w niepojęte wrażenie ciepła. Zanurzyła się cała w wodzie, a długie kasztanowe włosy zaczęły tańczyć wokół głowy i przed twarzą.
Dopiero wtedy, kiedy była całkowicie pogrążona w wodzie, udało jej się przez chwilę poczuć ogarniający ją spokój.
Przeszłość I
Jest słoneczny dzień. Dubhe wstaje z łóżka podekscytowana. Już w momencie, kiedy otworzyła oczy, dotarło do niej, że nadeszło lato. Może to światło, a może zapach powietrza przenikającego przez podniszczone okiennice.
Ma osiem lat. Żywa dziewczynka o długich kasztanowatych włosach, nieróżniąca się zbytnio od innych. Nie ma braci ani sióstr, rodzice są wieśniakami.
Żyją w Krainie Słońca, niedaleko od granicy z Wielką Krainą. Po zakończeniu wojny ziemie tego obszaru zostały rozdzielone pomiędzy wszystkie Krainy i tylko środkowy rejon pozostał samodzielnym terytorium. Rodzice Dubhe przeprowadzili się do niewielkiej, niedawno założonej wioski — Selvy. Szukali pokoju i wydaje się, że tam go znaleźli. Z wojny Dohora, mającej na celu zagarnięcie wszystkich ziem, do tej wioski w centrum małego lasku, położonej z dala od wszystkiego, dociera jedynie echo. A od kilku lat już nawet i to nie. Dohor podbił znaczną część Świata Wynurzonego i zapanowało coś w rodzaju kruchego pokoju.
Читать дальше