Komnata była wysoka, rozległa i zalana przyćmionym żółtym blaskiem, nie pochodzącym z żadnego konkretnego źródła, jakie Rincewind zdołałby wypatrzyć. Przez sękate i nieregularne łuki dostrzegał inne sale i coś, co przypominało bardzo szerokie, spiralne schody. A przecież z zewnątrz drzewo wyglądało całkiem zwyczajnie.
Dziewczyna była zielona. Cała. Rincewind wiedział, że nie może się mylić, ponieważ miała jedynie medalion na szyi. Jej długie włosy przypominały nieco mech, oczy bez źrenic jarzyły się jaskrawą zielenią. Rincewind zaczynał coraz bardziej żałować, że na Uniwersytecie nie uważał podczas zajęć z antropologii.
Milczała. Poza wskazaniem mu sofy i podaniem wina nie zrobiła właściwie nic. Siedziała tylko i przyglądała się, od czasu do czasu rozcierając głębokie zadrapanie na ramieniu.
Rincewind przypomniał sobie natychmiast, że driady są tak mocno związane ze swymi drzewami, iż równocześnie z nimi odnoszą rany…
— Przepraszam za to — powiedział szybko. — To był wypadek. Wiesz, te wilki i…
— Musiałeś wejść na moje drzewo, a ja cię uratowałam — dokończyła gładko driada. — Miałeś szczęście. A co z twoim przyjacielem?
— Przyjacielem?
— Tym małym człowieczkiem z magiczną skrzynią.
— A tak, on — mruknął niewyraźnie Rincewind. — Mam nadzieję, że da sobie radę.
— Potrzebuje twojej pomocy.
— Jak zwykle. Czy też się dostał do drzewa?
— Dostał się do Świątyni Bel-Shamharotha.
Rincewind zakrztusił się winem. Jego uszy próbowały wcisnąć się pod czaszkę, przerażone wypowiedzianymi właśnie sylabami. Pożeracz Dusz! Wspomnienia powróciły galopem, nim zdążył je powstrzymać. Kiedyś, jeszcze jako student magii praktycznej na Niewidocznym Uniwersytecie, wśliznął się do małego pokoiku obok głównej biblioteki… Do pokoiku o ścianach pokrytych ołowianymi, ochronnymi pentagramami, gdzie nikt nie mógł przebywać dłużej niż cztery minuty i trzydzieści dwie sekundy, który to wynik uzyskano po stu latach ostrożnych eksperymentów.
Szybko otworzył księgę, przykutą łańcuchem do oktironowego piedestału na samym środku — nie dlatego, by ktoś jej nie ukradł, ale by nie uciekła. Tą księgą było bowiem Octavo, tak pełne magii, że dysponujące własną, choć niezbyt wyraźną świadomością. A wtedy jedno z zaklęć wyskoczyło z zasuszonych stronic i zagnieździło się w mrocznych zakamarkach mózgu Rincewinda. Prócz tego, że jest to jedno z Ośmiu Wielkich Zaklęć, nikt nie mógł odkryć, czego dotyczy, póki Rincewind go nie wypowie. Nawet on sam nie wiedział. Czasem wyczuwał je jednak, kryjące się gdzieś w ciemności za Ego, czekające na swój czas.
Na pierwszej stronie Octavo przedstawiono wizerunek Bel-Shamharotha. Nie był on Zły, gdyż nawet Zło wymaga pewnej energii życiowej… Bel-Shamharoth to rewers monety, której awers tworzą wspólnie Dobro ze Złem.
— Pożeracz Dusz. Liczba jego leży pomiędzy siedem a dziewięć; jest nią po dwakroć cztery — zacytował Rincewind. Umysł zamarł mu ze zgrozy. — Och, nie! Gdzie ta Świątynia?
— W stronę Osi, bliżej środka lasu — odparła driada. — Jest bardzo stara.
— Ale kto był tak głupi, żeby oddawać cześć Bel… właśnie jemu? To znaczy diabły, owszem, ale Pożeracz Dusz…
— Istniały… pewne przyczyny. A rasa, która zamieszkiwała kiedyś te okolice, miała dziwne zapatrywania.
— I co się z nimi stało?
— Powiedziałam, że kiedyś zamieszkiwali. — Driada powstała i wyciągnęła rękę. — Chodźmy. Jestem Druella. Pójdź za mną, by popatrzeć na los swego przyjaciela. Powinien być interesujący.
— Nie jestem pewien, czy… — zaczął Rincewind. Driada zwróciła ku niemu swe zielone oczy.
— Czyżbyś wierzył, że masz jakiś wybór? — spytała.
* * *
Szerokie jak trakt stopnie obiegały drzewo dookoła, na każdym poziomie mijając rozległe sale. Wszystko oświetlał ten sam, nie mający źródła, żółty blask. Rozbrzmiewał też odgłos podobny do… Rincewind spróbował się skupić… podobny do dalekiego gromu czy wodospadu.
— To drzewo — wyjaśniła krótko driada.
— Co ono robi?
— Żyje.
— Zastanawiałem się nad tym. To znaczy, czy naprawdę jesteśmy w drzewie? Czy ja zmalałem? Z zewnątrz wydawało się tak wąskie, że mógłbym je objąć rękami.
— Jest takie.
— Uhm… a teraz jestem w jego wnętrzu?
— Jesteś.
— Uhm… — powtórzył Rincewind. Druella roześmiała się.
— Potrafię czytać w twoich myślach, fałszywy magu! Czy nie jestem driadą? Nie wiesz, że to, co poniżasz imieniem drzewa, jest zaledwie czterowymiarowym odpowiednikiem całego multiwymiarowego uniwersum, które… Nie, widzę, że nie wiesz. Powinnam zgadnąć, że nie jesteś prawdziwym magiem, kiedy nie dostrzegłam u ciebie laski.
— Straciłem ją w pożarze — skłamał odruchowo Rincewind.
— Ani kapelusza z haftowanymi magicznymi symbolami.
— Wiatr go zdmuchnął.
— Ani zwierzęcia.
— Zdechło. Posłuchaj, jestem ci wdzięczny za ocalenie, ale chyba już pójdę, jeśli nie masz nic przeciw temu. Gdybyś zechciała wskazać mi wyjście…
Wyraz jej twarzy sprawił, że Rincewind spojrzał za siebie. Za jego plecami stało trzech driadów. Byli nadzy, tak samo jak kobieta, i nieuzbrojeni. Jednak ten ostatni fakt zupełnie nie miał znaczenia. Nie sprawiali wrażenia, by do walki z Rincewindem potrzebowali broni. Wyglądali, jakby potrafili przepchnąć się przez litą skałę, przy okazji rozbijając w puch regiment trolli. Trzech przystojnych olbrzymów przyglądało się człowiekowi z drewnianą groźbą. Ich skóra miała barwę laskowych orzechów, a pod nią, na podobieństwo worków wypełnionych melonami, wzbierały mięśnie.
Rincewind odwrócił się i uśmiechnął niepewnie. Życie znowu wracało na stare, znajome tory.
— Nie zostałem uratowany, prawda? — zapytał. — Zostałem uwięziony. Zgadza się?
— Naturalnie.
— I nie wypuścisz mnie? — To było raczej stwierdzenie. Druella pokręciła głową.
— Zraniłeś drzewo! Ale masz szczęście. Twój przyjaciel spotka się z Bel-Shamharothem. Ty tylko zginiesz.
Dwie dłonie sięgnęły od tyłu i chwyciły go za ramiona, prawie tak samo, jak korzenie drzewa, gdy nieustępliwie wiążą kamień.
— W ramach odpowiedniej ceremonii, oczywiście — mówiła dalej driada. — Kiedy Nadawca Ośmiu skończy z twoim przyjacielem. Rincewind zdołał jedynie wykrztusić:
— Wiesz, nie przypuszczałem, że istnieją driady — mężczyźni. Nawet w dębach.
Jeden z olbrzymów uśmiechnął się.
— Dureń — parsknęła Druella. — A jak myślisz, skąd się biorą żołędzie?
Dotarli do ogromnej hali, której strop ginął w złocistej mgle. Nieskończone schody prowadziły wprost przez nią.
Po drugiej stronie czekało kilkaset driad. Kiedy podeszła Druella, rozstąpiły się z szacunkiem, a potem obojętnie obserwowały popychanego z tyłu Rincewinda. Większość była rodzaju żeńskiego, choć znajdowało się między nimi kilku ogromnych mężczyzn. Niby posągi bóstw stali wśród drobnych, inteligentnych kobiet. Owady, pomyślał Rincewind. Drzewo jest jak ul.
Ale dlaczego w ogóle istnieją driady? Jak pamiętał, lud drzew wymarł całe wieki temu. Podobnie jak inne Ludy Zmierzchu, przegrał z człowiekiem wyścig ewolucji. Jedynie elfy i trolle przetrwały nadejście człowieka; elfy, ponieważ w ogóle były o połowę za mądre, a trolle, ponieważ były nie mniej od ludzi wredne, złośliwe i zachłanne. Natomiast driady podobno wymarły, razem z gnomami i skrzatami.
Читать дальше