— Jak ci na imię, chłopcze? — zapytał jak najuprzejmiej.
— Sssssssssssssss — odpowiedział młody człowiek. Grdyka skakała mu jak balon na sznurku. Z bezgłośnym błaganiem obejrzał się na swego towarzysza.
— Simon — przedstawił go Treatle.
— …imon — zgodził się Simon z wdzięcznością.
— Umiesz tworzyć kule ogniste albo zaklinać wiry takie, jakie można cisnąć w nieprzyjaciela?
Simon zerknął z ukosa na Treatle'a.
— N-n-n-n-n-n… — spróbował.
— Mój młody przyjaciel podąża ku magii wyższej od zwykłego rzucania czarów — oznajmił mag.
— …ie — dokończył Simon. Gander pokiwał głową.
— No tak — mruknął. — Może kiedyś będziesz magiem, chłopcze. A gdy dostaniesz swoją piękną laskę, zgodzisz się podróżować ze mną, prawda? Zainwestuję w ciebie, tak?
— T…
— Kiwnij tylko głową — zaproponował Gander, który z natury nie był człowiekiem okrutnym.
Simon kiwnął z wdzięcznością. Treatle i Gander skinęli sobie na znak zgody, po czym mag odmaszerował, a jego uczeń powlókł się za nim obciążony bagażem.
Z trzymanej przed sobą listy Gander starannie wykreślił słowo „mag”.
Niewielki cień padł na tabliczkę. Przewodnik podniósł głowę i wzdrygnął się mimowolnie.
— Tak? — spytał lodowato.
— Chcę jechać do Ankh-Morpork — oświadczyła Esk. — Proszę. Mam trochę pieniędzy.
— Wracaj do domu, dziecinko. Do mamy.
— Nie, naprawdę. Chcę szukać fortuny. Gander westchnął.
— Po co nosisz tę miotłę? — zapytał.
Esk spojrzała, jakby widziała ją po raz pierwszy.
— Wszystko musi mieć swoje miejsce — odparła.
— Idź do domu. Nie zabieram do Ankh-Morpork żadnych uciekinierek. Różne rzeczy mogą się zdarzyć małym dziewczynkom w miastach. Esk rozpromieniła się.
— Na przykład jakie?
— Słyszałaś? Kazałem ci wracać do domu! No już! Wziął kredę i zaczął wykreślać na tabliczce kolejne punkty. Usiłował ignorować spojrzenie, które przewiercało mu niemal czubek głowy.
— Będę pomagać — oznajmiła spokojnie Esk.
Gander rzucił kredę i z irytacją poskrobał się po brodzie.
— Ile masz lat?
— Dziewięć.
— Posłuchaj, panno Dziewięciolatko. Mam dwieście zwierząt i setkę ludzi, którzy chcą się dostać do Ankh. Połowa z nich nienawidzi drugiej połowy, mam za mało takich, co umieją walczyć, drogi są podobno fatalne, bandyci w Papach robią się już całkiem bezczelni, trolle na mostach żądają coraz wyższego myta, ryjkowce zalęgły się w zapasach, a w dodatku bez przerwy boli mnie głowa. Przy tym wszystkim jeszcze ciebie mi tu potrzeba.
— Aha… — westchnęła Esk. Rozejrzała się po zatłoczonym placu. — W takim razie… Która droga prowadzi do Ankh?
— O tamta, za bramą.
— Dziękuję — rzekła posępnie. — Do widzenia. Mam nadzieję, że nie będzie miał pan więcej kłopotów i głowa przestanie panu dokuczać.
— Może — odpowiedział niepewnie Gander.
Zabębnił palcami po blacie obserwując, jak Esk oddala się w kierunku drogi do Ankh. Długiej, krętej drogi. Drogi, przy której czaili się złodzieje i gnolle. Drogi, która zasapana wspinała się na górskie przełęcze i dysząc ciężko pełzła przez pustynie.
— A niech to — burknął pod nosem. — Hej! Ty!
Babcia miała kłopoty.
* * *
Przede wszystkim, uznała, nie powinna dopuścić, żeby Hilta namówiła ją do wypożyczenia swojej miody. Miotła była już stara, niepewna, latała tylko w nocy, a nawet wtedy osiągała prędkość niewiele większą od truchtu.
Czary startowe tak się zużyły, że nie chciała nawet ruszyć, póki nie sunęła już niezłym tempem. Była to, szczerze mówiąc, jedyna na świecie miotła uruchamiana na pych.
I właśnie kiedy Babcia Weatherwax, spocona i zła, po raz dziesiąty biegła leśną ścieżką, trzymając tę drańską miotłę na wysokości ramienia, znalazła pułapkę na niedźwiedzia.
Drugi problem polegał na tym, że niedźwiedź znalazł pułapkę pierwszy. Właściwie nie był to poważny kłopot, jako że Babcia, i tak już w paskudnym humorze, trafiła go kijem od miody dokładnie między oczy. Teraz niedźwiedź siedział tak daleko od niej, jak to tylko możliwe w głębokim dole. I usiłował myśleć o czymś przyjemnym.
Nie była to szczególnie wygodna noc, a ranek okazał się nie lepszy, przynajmniej dla oddziału myśliwych, którzy o świcie zajrzeli do dołu.
— Najwyższy czas — stwierdziła Babcia. — Wyciągnijcie mnie. Zaskoczone głowy wycofały się i Babcia usłyszała nieprzyjemne szepty. Na pewno zauważyli jej kapelusz i miotłę.
Wreszcie brodata głowa pojawiła się znowu, z pewnym ociąganiem, jakby ktoś popychał naprzód ciało, do którego była przymocowana.
— Ehem… — zaczęła głowa. — Mateczko…
— Nie jestem matką — warknęła Babcia. — A już na pewno nie waszą matką, jeśli w ogóle mieliście jakieś matki, w co wątpię. Gdybym to ja była waszą matką, uciekłabym przed waszym urodzeniem.
— To tylko takie powiedzenie — oświadczyła głowa z wyrzutem.
— To osobista obraza i tyle! Znowu szepty.
— Jeśli się stąd nie wydostanę — oświadczyła groźnie Babcia — zaczną się Kłopoty. Widzicie mój kapelusz? No, widzicie? Głowa wysunęła się jeszcze raz.
— To właśnie cały problem — stwierdziła. — To znaczy: co się stanie, jeśli cię wypuścimy? Wydaje się, że rozsądniej będzie tak jakby zasypać ten dół. Nic do ciebie nie mamy, oczywiście…
Babcia uświadomiła sobie, czemu ta głowa wydawała jej się dziwna.
— Czy ty klęczysz? — spytała oskarżycielskim tonem. — Nie, prawda? Jesteście krasnoludami. Szepty.
— I co z tego? — zapytała wyzywająco głowa. — To chyba nic złego. Co masz przeciwko krasnoludom?
— Umiecie reperować miotły?
— Czarodziejskie miotły?
— Tak! Szepty.
— A gdyby tak?
— No to możemy się jakoś dogadać.
* * *
Jaskinie krasnoludów rozbrzmiewały kuciem młotów, choć przde wszystkim dla efektu. Krasnoludom trudno się skupić bez dźwięku kucia. Dlatego osoby dobrze sytuowane na stanowiskach urzędniczych wynajmują gobliny, żeby uderzały w małe, ozdobne kowadła — tylko po to, by zadbać o właściwy krasnoludzki wizerunek.
Miotła leżała na dwóch kozłach. Babcia Weatherwax przysiadła na skalnym występie, a krasnolud o połowę od niej niższy, w fartuchu będącym właściwie tylko masą kieszeni, obszedł miotłę dookoła, od czasu do czasu stukając w nią palcem.
Wreszcie kopnął w witki i nabrał powietrza. Przypominało to odwrotny gwizd, będący tajemnym sygnałem wszystkich fachowców wszechświata, a oznaczający, że zaraz wydarzy się coś kosztownego.
— No tak… — powiedział. — Mógłbym sprowadzić uczniów, żeby to sobie obejrzeli. Przydałoby się im. To czysta historia. Naprawdę uniosła się w powietrze?
— Leciała jak ptak — oświadczyła Babcia. Krasnolud zapalił fajkę.
— Bardzo bym chciał zobaczyć takiego ptaka. — Zamyślił się. — Wyobrażam sobie, że taki ptak to widok wart oglądania.
— Rzeczywiście. Ale czy możesz ją naprawić? Spieszy mi się. Krasnolud usiadł, powoli i z rozwagą.
— Co do naprawy… rzekł. — Cóż, o naprawie nie ma mowy. O odbudowie, może. Oczywiście, niełatwo dziś znaleźć porządne witki, nawet gdybyśmy mieli kogoś, kto potrafi je związać jak należy. A potrzebne zaklęcia…
— Nie chcę jej odbudowywać — zapewniła Babcia. — Chcę tylko, żeby działała jak należy.
Читать дальше