Esk oczywiście nie miała o niczym pojęcia, ale była usatysfakcjonowana, kiedy laska zmaterializowała się w powietrzu i upadła jej na dłoń.
Była ciepła.
Dziewczynka przyglądała się jej w zamyśleniu. Coś powinna z nią zrobić. Laska była za duża, niewygodna, za bardzo rzucała się w oczy. Zwracała uwagę.
— Skoro mam cię zabrać do Ankh-Morpork — mruknęła w zadumie — musisz pojechać w przebraniu.
Kilka ostatnich iskierek magii błysnęło na powierzchni, potem laska pociemniała.
Esk znalazła rozwiązanie problemu na głównym placu targowym Zemphis. Kupiła na straganie największą miotłę, zaniosła ją do swojej bramy, wyjęła kij i głęboko wcisnęła laskę między brzozowe witki. Miała uczucie, że nie powinna tak traktować szlachetnego obiektu, więc przeprosiła bezgłośnie.
Sytuacja uległa wyraźnej poprawie. Nikt nie zwracał uwagi na dziewczynkę z miotłą.
Kupiła mocno przyprawiony pierożek, żeby coś zjeść przed badaniem miasta. Sprzedawca nierozważnie oszukał ją przy wydawaniu reszty i dopiero później zauważył, że z niewyjaśnionych przyczyn oddal dwie sztuki srebra, w nocy szczury dostały się do składu i pożarły jego zapasy, a piorun trafił babcię.
Miasteczko było mniejsze od Ohulanu i inne w charakterze. Leżało u zbiegu trzech szlaków handlowych, spory kawałek od rzeki. Zbudowano je wokół ogromnego placu, będącego skrzyżowaniem permanentnego egzotycznego zatoru drogowego i wioski namiotów. Wielbłądy kopały muły, muły kopały konie, konie kopały wielbłądy, a wszystkie kopały ludzi; panował chaos barw, zamęt dźwięków, nosowa symfonia zapachów i bezustanny równy szum setek ludzi ciężko pracujących przy robieniu pieniędzy.
Jednym z powodów tej krzątaniny był fakt, że na dużych obszarach kontynentu inni ludzie woleli robić pieniądze bez żadnej pracy. A że Dysk nie poznał jeszcze przemysłu muzycznego, zmuszeni byli wykorzystywać starsze, tradycyjne formy bandytyzmu.
To dziwne, ale często wymagały one ciężkiego trudu. Wtaczanie na urwiska wielkich głazów, żeby zastawić porządną pułapkę, ścinanie drzew dla blokowania drogi, kopanie rowów najeżonych zaostrzonymi kijami i dbanie przez cały czas o ostrość noża, wszystko to zmuszało prawdopodobnie do większego wysiłku mięśni i mózgu, niż bardziej poważane w społeczeństwie profesje. Mimo to wciąż istnieli ludzie, którzy wybierali to — plus długie noce spędzone w niewygodzie — jedynie dla zdobycia kilku całkiem zwyczajnych skrzyni pełnych klejnotów.
Dlatego też w takich miasteczkach jak Zemphis karawany dzieliły się, łączyły i formowały od nowa, a dziesiątki kupców i wędrowców zbierało się w grupy dla lepszej ochrony przed czekającymi na szlakach osobnikami społecznie nie przystosowanymi. Esk, która nie zwracając niczyjej uwagi spacerowała wśród tłumów, dowiedziała się o tym prostym sposobem: szukała kogoś, kto wyglądał na ważnego, po czym ciągnęła go za skraj płaszcza.
Ten akurat mężczyzna liczył bele tytoniu i z pewnością by skończył, gdyby mu nie przerwano.
— Czego?
— Pytałam, co się tu dzieje.
Mężczyzna chciał odpowiedzieć: „Uciekaj stąd poprzeszkadzać komuś innemu”. Zamierzał trzepnąć ją lekko po głowie. Dlatego zdumiał się, gdy pochylił się nagle i zaczął z powagą odpowiadać małej, brudnej dziewczynce z wielką miotłą (która, jak uświadomił sobie później, w jakiś nieokreślony sposób również słuchała z uwagą).
Wytłumaczył, po co formują się karawany. Dziewczynka kiwnęła głową.
— Ludzie zbierają się, żeby razem podróżować?
— Właśnie.
— A dokąd?
— Do różnych miejsc. Do Sto Lat, Pseudopolis… do Ankh-Morpork, oczywiście…
— Przecież tam płynie rzeka — zauważyła rozsądnie Esk. — Barki. Zoonowie.
— A tak — przyznał kupiec. — Ale mają wysokie ceny, nie mogą przewieźć wszystkiego, a poza tym nikt im specjalnie nie ufa.
— Przecież są wyjątkowo uczciwi!
— Niby tak. Ale wiesz, jak to mówią: nie wolno ufać uczciwemu człowiekowi. — Uśmiechnął się wyrozumiale.
— Kto tak mówi?
— Różni. No wiesz. Ludzie — wyjaśnił, a w jego głosie zabrzmiała nuta niepewności.
— Aha — mruknęła Esk. Zastanowiła się przez moment. — Muszą być bardzo niemądrzy — stwierdziła stanowczo. — Ale dziękuję panu.
Przyglądał się, jak odchodzi, a po chwili wrócił do liczenia. I zaraz znowu poczuł szarpnięcie za płaszcz.
— Pięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedemsłucham? — rzucił, starając się zapamiętać belę.
— Przepraszam, że znowu panu przeszkadzam — odezwała się Esk.
— Ale te bele…
— Tak? Pięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedempięćdziesiątsiedem?
— No… czy one powinny mieć w środku te małe białe robaki?
— Pięćdziesiątsie… co?! — Kupiec opuścił tabliczkę i wytrzeszczył oczy na dziewczynkę. — Jakie robaki?
— Takie wijące. Białe — wyjaśniła grzecznie Esk. — A wszystkie tak jakby pełzają w środku tych beli.
— Masz na myśli tasiemca tytoniowego?
Zerknął dziko na stertę beli, wyładowaną — teraz sobie przypomniał — przez dostawcę o nerwowym wyglądzie nocnego duszka, który chce zniknąć, zanim człowiek odkryje, w co rankiem zamieni się zaczarowany skarb.
— Przecież mówił, że przechowywał tytoń jak należy i… A właściwie skąd ty to wiesz?
Mała zniknęła w tłumie. Kupiec spojrzał surowo na miejsce, gdzie stała przed chwilą. Spojrzał surowo na dostawcę, który uśmiechał się niepewnie. Spojrzał surowo na niebo. Potem wyjął nóż do próbek, spoglądał na niego przez chwilę, najwyraźniej podjął decyzję i ruszył do najbliższej beli.
Esk tymczasem metodą losowego podsłuchiwania odszukała karawanę zmierzającą do Ankh-Morpork. Przywódca siedział za stołem zbudowanym z deski ułożonej na dwóch beczkach.
Był zajęty.
Rozmawiał z magiem.
Doświadczeni wędrowcy wiedzą, że wyruszając przez potencjalnie nieprzyjazne krainy karawana powinna dysponować odpowiednią liczbą mieczy. I koniecznie musi zabrać maga, gdyby potrzebna była wiedza magiczna, a gdyby nawet nie była, to do rozpalania ognia. Mag trzeciej lub wyższej rangi nie musi płacić za przywilej dołączenia do grupy. Spodziewa się raczej, że to jemu zapłacą. Delikatne negocjacje zbliżały się właśnie do końca.
— Zgoda, mistrzu Treatle. A ten młody człowiek? — spytał przewodnik karawany, niejaki Adab Gander, imponująca postać w kurcie z trollowej skóry, zawadiacko obwisłym kapeluszu i skórzanym kilcie. — Nie jest magiem, jak widzę.
— Dopiero studiuje — odparł Treatle, wysoki i chudy mag, którego szaty świadczyły, że należy do Starożytnego i Jedynie Oryginalnego Bractwa Srebrnej Gwiazdy, jednego z ośmiu obrządków magicznych.
— Czyli żaden z niego mag — uznał Gander. — Znam zasady: kto nie ma laski, nie jest magiem. A on nie ma.
— Właśnie udaje się na Niewidoczny Uniwersytet, by odebrać ten drobny element — oznajmił wyniośle Treatle. Magowie rozstawali się z pieniędzmi tylko trochę mniej chętnie niż tygrysy rozstają się z zębami.
Gander przyjrzał się młodemu człowiekowi. W swoim czasie poznał wielu magów i uważał się za znawcę. Musiał przyznać, że chłopak wyglądał jak dobry materiał na maga. Inaczej mówiąc, był chudy, niezgrabny, blady od czytania groźnych ksiąg w niezdrowych pomieszczeniach i miał wodniste oczy przypominające dwa lekko ścięte jajka. Ganderowi przemknęło przez myśl, że zyski wymagają inwestycji.
Wszystko, czego trzeba temu chłopakowi, aby dostać się na sam szczyt, to jakieś drobne kalectwo. Magowie są męczennikami takich schorzeń jak astma czy płaskostopie i to jakoś dodaje im energii.
Читать дальше