Wyczuwała krainę pod sobą, mimo kilku sążni fundamentów, bruku, jedną grubość skóry i dwie grubości skarpety. Czuła, że wyczekuje.
Usłyszała głos króla:
— Krew z mojej krwi? Dlaczego mi to zrobił? Stanę przed nim i zapytam.
Delikatnie ścisnęła dłoń Niani Ogg.
— Chodź, Gytho — powiedziała.
* * *
Lord Felmet siedział na tronie i z obłąkanym, promiennym uśmiechem spoglądał na świat, który w tej chwili wydawał mu się ładny. Wszystko układało się nad podziw dobrze. Czuł, jak przeszłość rozpływa się za nim niby lód wiosną.
Nagły impuls kazał mu wezwać strażnika.
— Wezwij kapitana gwardii — rozkazał. — Niech odszuka czarownice i je aresztuje. Księżna parsknęła.
— Pamiętasz, głupcze, co się działo ostatnim razem?
— Zostawiliśmy dwie na wolności — odparł książę. — Tym razem… wszystkie trzy. Opinia publiczna jest po naszej stronie. A takie rzeczy wpływają na czarownice, możesz mi wierzyć.
Księżna splotła palce, aż zatrzeszczały; miało to demonstrować jej pogląd na opinię publiczną.
— Musisz przyznać, skarbie, że eksperyment chyba się udał.
— Tak się wydaje.
— Doskonale. Nie stój tak, człowieku. Zanim sztuka się skończy, powiedz mu, trzy czarownice mają być pod kluczem.
* * *
Śmierć poprawił przed lustrem papierową maskę, nadał kapturowi odpowiedni kształt, odstąpił i przyjrzał się efektowi swych działań. To była jego pierwsza rola z tekstem. Chciał wypaść jak najlepiej.
— Drzyjcie, śmiertelnicy — rzekł. — Gdyż jam jest Śmierć, którego żadna… żadna… Hwel, którego żadna co?
— Na miłość bogów, Dafe… „Którego żadna sztaba nie zatrzyma ni brama zamknięta nie zagrodzi drogi”. Naprawdę nie rozumiem, jak można mieć kłopoty… Nie tym do góry, idioci! — Przebiegł przez chaos za sceną do dwójki nierozgarniętych pomocników.
— Zgadza się — stwierdził Śmierć, nie zwracając się do nikogo konkretnego. Stanął przed lustrem. — Którego żadna tralatralalala tralala tralala nie zagrodzi drogi — rzekł i machnął kosą.
Ostrze odpadło.
— Jestem dostatecznie przerażający? — zapytał, próbując je umocować.
Tomjon, który siedział na swoim garbie i pił herbatę, kiwnął głową.
— Doskonale, kolego — stwierdził. — Po twoim wystąpieniu nawet wizyta Śmierci we własnej osobie nie wzbudzi strachu. Ale mógłbyś spróbować mówić bardziej głucho.
— To znaczy jak?
Tomjon odstawił kubek. Cienie zdawały się sunąć po jego twarzy; oczy zapadły się, wargi cofnęły odsłaniając zęby, skóra naciągnęła się i zbladła.
— PRZYBIŁEM PO CIEBIE, NĘDZNY AKTORZE! — zaintonował, a każda sylaba opadała na miejsce niczym wieko trumny. Rysy Tomjona powróciły do zwykłego wyglądu.
— O tak — powiedział.
Dafe, który przylgnął do ściany, odetchnął z ulgą i zachichotał nerwowo.
— Bogowie, nie mam pojęcia, jak ty to robisz — wyznał. — Powiem szczerze: nigdy nie będę tak dobry jak ty.
— To naprawdę nic trudnego. A teraz biegnij. Hwel i tak jest wściekły.
Dafe rzucił mu spojrzenie pełne wdzięczności i poszedł pomagać przy zmianie dekoracji.
Tomjon sączył herbatę. Niepokoił się. Odgłosy zza kulis kłębiły się wokół niego jak mgła.
Hwel twierdził, że wszystko w tej sztuce jest znakomite z wyjątkiem samej sztuki. A Tomjonowi zdawało się, że sztuka próbuje ułożyć się w inną formę. W myślach słyszał inne słowa, zbyt ciche, by je rozróżnić. Całkiem jakby podsłuchiwał czyjąś rozmowę. Musiał głośniej krzyczeć, żeby zagłuszyć brzęczenie w głowie.
Tak być nie powinno. Kiedy sztuka jest napisana, to jest… no, napisana. Nie może ożyć i się przekręcać.
Nic dziwnego, że wszyscy potrzebowali suflera. Sztuka wiła im się w rękach i usiłowała się zmienić.
Na bogów, chciałby wynieść się z tego niesamowitego pałacu, jak najdalej od tego obłąkanego księcia. Rozejrzał się, stwierdził, że do kolejnego aktu zostało jeszcze sporo czasu, i ruszył szukać świeżego powietrza.
Drzwi otworzyły się bez oporu i Tomjon wyszedł na parapet. Zamknął je za sobą, odcinając gwar sceny i zastępując go aksamitną ciszą. Jaskrawy zachód słońca płonął uwięziony za kratami chmur, ale powietrze wciąż było nieruchome i gorące jak piec. W lesie na dole krzyknął pierwszy nocny ptak.
Tomjon przeszedł na drugi koniec muru i zajrzał w głębię wąwozu. Daleko w dole Lancre wrzała pośród wiecznych mgieł.
Odwrócił się i wszedł w podmuch tak lodowaty, że wstrzymywał oddech.
Niezwykłe dmuchnięcia szarpały go za ubranie. W uszach słyszał dziwne szepty, jakby ktoś chciał do niego przemówić, ale nie potrafił dobrać prędkości.
Tomjon przez chwilę stał nieruchomo, chwytając oddech, a potem rzucił się do drzwi.
* * *
— My nie jesteśmy czarownicami!
— To dlaczego wyglądacie jak czarownice, co? Związać im ręce.
— Tak, ale… Przepraszam… Nie jesteśmy prawdziwymi czarownicami.
Kapitan gwardii przyjrzał się więźniom po kolei. Objął spojrzeniem spiczaste kapelusze, rozczochrane włosy, pachnące jak mokry stóg siana, chorobliwą zielonkawą cerę i stado kurzajek. Stanowisko kapitana książęcej gwardii nie należało do tych, gdzie promuje się inicjatywę. Nakazano schwytać trzy czarownice, a te chyba spełniały wszelkie warunki.
Kapitan nigdy nie bywał w teatrze. U zarania wieku młodzieńczego przeżył wielki strach podczas spektaklu kukiełkowego. Od tego czasu starał się unikać wszelkich form zorganizowanej rozrywki i trzymać się z daleka od miejsc, gdzie z niewielkim choćby prawdopodobieństwem można się spodziewać krokodyli. Minioną godzinę spędził przy drinku w wartowni.
— Kazałem im związać ręce, prawda? — rzucił gniewnie.
— Mamy je też zakneblować, kapitanie?
— Posłuchajcie, przecież jesteśmy z teatru…
— Tak. — Kapitan zadrżał. — Zakneblować.
— Prosimy…
Kapitan pochylił się i spojrzał w trzy pary przerażonych oczu. Dygotał cały.
— Ostatni raz — oznajmił — zjadłyście komuś kiełbasę. Uświadomił sobie, że żołnierze przyglądają mu się podejrzliwie. Odchrząknął i wyprostował się.
— Dobrze więc, moje teatralne czarownice — rzekł. — Skończyłyście swoje przedstawienie, a teraz pora na oklaski. — Skinął na swoich ludzi. — Klaśnijcie je w łańcuchy.
* * *
Trzy inne czarownice siedziały za sceną, wpatrując się posępnie w mrok. Babcia Weatherwax zabrała jeden egzemplarz tekstu i zaglądała do niego od czasu do czasu, jakby szukała pomysłów.
— Głos trąb, krzyki jazdy — przeczytała zdziwiona.
— To oznacza bitwę i wiele straszliwych wydarzeń — wyjaśniła Magrat. — Tak zawsze dzieje się w sztukach.
— Czyje krzyki? — spytała Niania Ogg, która nie uważała.
— Jazdy.
— Aha. — Niania rozjaśniła się nieco. — Pojechałabym nad morze…
— Nie pleć, Gytho — obruszyła się Babcia Weatherwax. — To nie dla ciebie. To dla tych, co grają na trąbach. Chyba żeby mogli wypocząć po tych krzykach.
— Nie możemy na to pozwolić — oznajmiła stanowczo i głośno Magrat. — Jeśli to się rozejdzie, czarownice zawsze już zostaną starymi wiedźmami z zielonym pudrem.
— Wtrącającymi się w sprawy królów — dodała Niania Ogg. — Czego nigdy nie robimy, jak wiadomo.
— Nie o wtrącanie mi chodzi. — Babcia Weatherwax oparła brodę na dłoni. — O wrogie wtrącanie.
Читать дальше