Następnego dnia w bezimiennej wiosce pośrodku nieskończonego morza kapusty pozwolił Tomjonowi zagrać Starego Miskina w Jak sobie chcecie. W tej roli zawsze błyszczał Vitoller, a nie mógł jej zagrać nikt poniżej czterdziestki, chyba że Stary Miskin miałby nosić poduszkę pod kaftanem i namalowane zmarszczki.
Hwel nie uważał się za starego. W wieku dwustu lat jego ojciec wciąż kopał trzy tony rudy dziennie.
Teraz jednak poczuł się stary. Patrzył, jak Tomjon kuśtyka po scenie i przez jedną chwilę rozumiał, co to znaczy być starym człowiekiem, zakonserwowanym w winie, prowadzącym wojny, o które nikt już nie dbał. Co to znaczy trzymać się krawędzi późnego średniego wieku w strachu przed runięciem w przepaść starości — ale tylko jedną ręką, ponieważ drugą trzeba pokazywać dwa palce Śmierci. Oczywiście, wiedział to, kiedy pisał te kwestie. Ale nie rozumiał.
Ta sama magia nie przeniknęła jakoś do nowej sztuki. Spróbowali jej kilka razy, tak tylko, żeby zobaczyć, jak pójdzie. Widzowie patrzyli w skupieniu, a potem szli do domu. Nie chciało im się nawet czymś rzucić. Nie uważali tej sztuki za złą. W ogóle za nic jej nie uważali.
Ale przecież znalazły się w niej wszystkie niezbędne składniki. Historia pełna była ludów, które wymierzały złym władcom zasłużoną karę. Czarownice zawsze ściągały publiczność. Rola Śmierci była wyjątkowo udana, z kilkoma świetnymi tekstami. Wystarczyło zmieszać wszystko razem… i składniki jakby się wzajemnie znosiły, stawały prymitywnym sposobem zajęcia na kilka godzin sceny.
Późno w noc, kiedy obsada już spała, Hwel siadał w wozie i gorączkowo poprawiał. Przestawiał sceny, obcinał kwestie, dodawał kwestie, wprowadził klauna, włączył jeszcze jedną bitwę, podregulował efekty specjalne. I wciąż nie było wyników. Sztuka przypominała cudowne, złożone malowidło, ucztę wrażeń z bliska, ale z pewnej odległości już tylko barwną plamę.
Kiedy cząstki natchnienia spadały gęsto, próbował nawet zmienić styl. Wstając rano, aktorzy zwykle znajdowali nieudane eksperymenty, dekorujące trawę wokół wozów niby wyjątkowo oczytane grzyby.
Tomjon zachował jedną z najdziwniejszych prób:
PIERWSZA CZAROWNICA: Spóźnia się.
(Pauza)
DRUGA CZAROWNICA: Obiecał, że przyjdzie.
(Pauza)
TRZECIA CZAROWNICA: Obiecał, że przyjdzie, i nie przyszedł. To moja ostatnia jaszczurka. Zachowałam ją dla niego. A on nie przyszedł.
— Myślę — zwrócił się do Hwela później, przy zwijaniu obozu — że powinieneś trochę przystopować. Wykonałeś zamówienie. Nikt nie powiedział, że to musi błyszczeć.
— Ale wiesz, że może. Gdybym tylko zrozumiał, czego brakuje.
— Jesteś całkiem pewien w sprawie tego ducha? — spytał Tomjon.
Rzucił linę w sposób wyraźnie dowodzący, że on nie jest pewien.
— Duchy niczemu nie przeszkadzają — burknął Hwel. — Scena z duchem jest chyba najlepsza, jaką napisałem.
— Zastanawiałem się tylko, czy to odpowiednia dla niej sztuka…
— Duch zostaje. I bierzmy się do roboty.
* * *
Dwa dni później, kiedy niebiesko-biały mur Ramtopów zaczął przesłaniać osiowy horyzont, trupa została zaatakowana. Zdarzenie nie było szczególnie dramatyczne. Właśnie przepchnęli wozy przez bród i odpoczywali w cieniu zagajnika, gdy nagle drzewa zaowocowały bandytami.
Hwel zobaczył szereg sześciu poplamionych i zardzewiałych mieczy. Ich właściciele nie mieli chyba pewności, co dalej robić.
— Mamy tu gdzieś pokwitowanie… — zaczął. Tomjon szturchnął go w bok.
— Nie wyglądają na złodziei Gildii — szepnął. — Myślę, że to niezależna grupa.
Miło byłoby powiedzieć, że przywódca rabusiów był czarnobrodym, zawadiackim brutalem z czerwoną chustą na głowie, złotym kolczykiem i podbródkiem, którym można by czyścić garnki. Pokusa takiego opisu jest właściwie nie do odparcia. Tym bardziej że taki był w samej rzeczy. Hwel uznał, że drewniana noga to już może przesada, nie mógł jednak zaprzeczyć, że człowiek ten dobrze przestudiował swoją rolę.
— No, no — odezwał się herszt bandytów. — Cośmy tu spotkali i czy mają jakieś pieniądze?
— Jesteśmy aktorami — odparł Tomjon.
— Co powinno być odpowiedzią na oba pytania — dodał Hwel.
— I żadnych docinków — zaznaczył zbójca. — Bywałem w miastach, bywałem… I potrafię rozpoznać docinki… — Odwrócił się do swoich ludzi i uniósł brew, by zaznaczyć, że następne zdanie będzie dowcipne. — Jeśli nie będziecie posłuszni, też potrafię rzucić kilka uwag… ostrych.
Za nim trwała martwa cisza — dopóki zniecierpliwiony nie machnął jataganem.
— Wystarczy — rzucił, przekrzykując chór niepewnych śmiechów. — Zabierzemy wszystkie drobne, drogocenności, żywność i ubrania, jakie przy was znajdziemy.
— Mogę coś powiedzieć? — spytał Tomjon. Towarzysze odsunęli się od niego. Hwel uśmiechnął się pod nosem.
— Chcesz prosić o litość, co? — odgadł bandyta.
— Tak jest.
Hwel wbił ręce w kieszenie i spojrzał w niebo, pogwizdując cichutko. Starał się powstrzymać maniakalny uśmiech. Domyślał się, że pozostali aktorzy wpatrują się w Tomjona wyczekująco.
Na pewno wygłosi monolog łaski z Opowieści Trolla, pomyślał…
— Chciałbym tylko zauważyć, że… — Tomjon zmienił pozę, jego głos zabrzmiał głębiej, prawa ręka wysunęła się w dramatycznym geście. — Wartość człowieka nie leży w czynach zbrojnych ni w głodzie straszliwym rabunku…
Znowu będzie jak wtedy, kiedy próbowali nas okraść w Sto Lat, myślał Hwel. Jeśli zechcą nam oddać miecze, co, u licha, możemy z nimi zrobić? W dodatku to takie krępujące, gdy zaczynają płakać.
W tej właśnie chwili świat wokół nich nabrał zielonkawego odcienia. Hwel miał wrażenie, że na samej granicy słyszalności rozbrzmiewają słowa.
— Tam są ludzie z mieczami, Babciu!
— …wać klingami błyszczącymi cud tego świata — mówił Tomjon. Głosy z granicy wyobraźni także mówiły.
— Żaden mój król nie będzie nikogo o nic błagał. Podaj ten dzbanek z mlekiem, Magrat.
— …serce współczucia, pocałunek…
— To prezent od mojej ciotki.
— …ów klejnot klejnotów i koron koronę. Zapadła cisza. Jeden czy dwóch bandytów szlochało cicho, ocierając oczy pięściami.
— To wszystko? — zapytał herszt.
Po raz pierwszy w życiu Tomjon był całkowicie zaskoczony.
— No… Tak — przytaknął. — Hm… Chciałbyś, żebym powtórzył?
— To była dobra przemowa — pochwalił bandyta. — Ale nie wiem, co ma wspólnego ze mną. Jestem człowiekiem praktycznym. Oddajcie, co tam macie cennego.
Jego miecz uniósł się do poziomu grdyki Tomjona.
— Wy wszyscy! Nie stójcie tam jak idioci! Bo chłopak oberwie. Uczeń Wimsloe podniósł rękę.
— Czego? — spytał herszt.
— Czy… Czy na pewno uważnie pan słuchał?
— Nie będę się powtarzał! Albo zaraz usłyszę brzęk monet, albo wy usłyszycie chlupot krwi!
W rzeczywistości jednak usłyszeli świst wysoko w górze, a potem trzask, kiedy dzbanek z mlekiem, oszroniony po locie na dużej wysokości, runął z nieba prosto na szpic hełmu herszta.
Pozostali napastnicy raz tylko spojrzeli na rezultat i uciekli.
Aktorzy przyglądali się leżącemu bandycie. Hwel szturchnął butem bryłę zamarzniętego mleka.
— No, no… — rzekł słabym głosem.
— W ogóle nie zwrócił uwagi… — szepnął Tomjon.
— Urodzony krytyk — wyjaśnił krasnolud.
Читать дальше