Umierający kapłan spróbował się uśmiechnąć.
— My tak nie działamy — wymamrotał; niewielki zwitek kołysał się niczym ostatni papieros. — My… tworzymy… własne… s…
Pochylona postać przyglądała mu się jeszcze chwilę, a potem bardzo ostrożnie pochyliła się wolno i zamknęła mu oczy.
Komendant Straży Miejskiej Ankh-Morpork, sir Samuel Vimes, marszcząc brwi, przyjrzał się swemu odbiciu w lustrze i rozpoczął golenie.
Brzytwa była dla niego mieczem wolności. Golenie — aktem buntu.
W ostatnich czasach ktoś przygotowywał mu kąpiel (codziennie! — trudno uwierzyć, że ludzka skóra to wytrzymuje). Ktoś szykował mu ubranie (i to jakie ubranie!). I ktoś gotował mu posiłki (i to jakie posiłki! — przybierał na wadze, zdawał sobie z tego sprawę). I nawet ktoś czyścił mu buty (takie buty! — nie jakieś byle co z tekturowymi podeszwami, ale solidne, dobrze dopasowane buty z prawdziwej błyszczącej skóry). Był ktoś, kto robił za niego prawie wszystko, ale pewne rzeczy mężczyzna powinien załatwiać sam, a jedną z nich było golenie.
Wiedział, że lady Sybil tego nie aprobuje. Jej ojciec nigdy w życiu sam się nie ogolił. Miał do tego odpowiedniego człowieka. Vimes protestował, że zbyt wiele lat patrolował nocą ulice, by pozwalać komukolwiek operować ostrzem w pobliżu własnego gardła. Jednak prawdziwym powodem, powodem niewypowiedzianym, było to, że nienawidził samej idei świata podzielonego na golących i golonych. Albo tych, co noszą błyszczące buty, i tych, co zdrapują z nich błoto. Za każdym razem, kiedy widział, jak Willikins składa jego ubranie, musiał tłumić przemożny odruch, by kopnąć w błyszczący tyłek kamerdynera jako obrazy dla godności człowieka.
Brzytwa sunęła płynnie po nocnej szczecinie.
Wczoraj byli na jakimś oficjalnym przyjęciu. Nie przypominał sobie, o co chodziło. Miał wrażenie, że całe życie spędza na takich imprezach. Figlarnie rozchichotane kobiety i hałaśliwi młodzi ludzie, którzy chyba stali na końcu kolejki, kiedy wydawano podbródki, i dla nich zabrakło. Jak zwykle, wracał przez mgliste ulice w paskudnym nastroju.
Zauważył światło pod kuchennymi drzwiami, usłyszał rozmowy i śmiechy, więc wszedł. Był tam Willikins, a także staruszek, który palił w piecu, i główny ogrodnik, i jeszcze chłopak, który czyścił łyżki i rozpalał w kominkach. Grali w karty. Na stole stały butelki piwa.
Przysunął sobie krzesło, rzucił kilka żartów i poprosił, żeby jemu też rozdać. Byli… serdeczni. W pewnym sensie. Ale w miarę postępów gry uświadamiał sobie, jak świat krystalizuje się wokół niego. Całkiem jakby stał się kółkiem zębatym w szklanym zegarze. Nikt się nie śmiał. Zwracali się do niego „proszę pana” i stale odchrząkiwali. Wszystko stało się bardzo… ostrożne.
Wreszcie wymamrotał jakieś przeprosiny i wyszedł. W połowie korytarza zdawało mu się, że usłyszał komentarz, a po nim… cóż, może tylko śmiech. Ale mógł to być ironiczny chichot.
Brzytwą ostrożnie manewrował wokół nosa.
Ha… Jeszcze parę lat temu ktoś taki jak Willikins z trudem by go tolerował w kuchni. I kazałby mu przed wejściem zdjąć buty.
Więc takie teraz jest twoje życie, komendancie sir Samuelu, myślał Vimes. Dla jaśniepaństwa — były gliniarz, który wżenił się w arystokrację, ale jaśnie pan dla całej reszty…
Zmarszczył brwi, patrząc na swe odbicie w lustrze.
Zaczął w rynsztoku, to prawda. A teraz doszedł do trzech posiłków dziennie, dobrych butów, ciepłego łóżka nocą i — jeśli już o tym mowa — także żony. Dobra stara Sybil… Chociaż ostatnio zaczyna rozmowy o zasłonach, ale sierżant Colon mówił, że to się żonom zdarza, chodzi o coś biologicznego i jest absolutnie normalne.
Prawdę mówiąc, był dość przywiązany do swoich starych, tanich butów. Podeszwy miał w nich tak cienkie, że mógł przez nie odczytać ulicę. Potrafił nawet w ciemności poznać, gdzie się znalazł. Co tam…
Lustro do golenia Sama Vimesa było trochę nietypowe — lekko wypukłe, przez co odbijało więcej niż płaskie lustra. I dawało doskonały widok na przybudówki i ogrody za oknem.
Hm… przerzedzają się u góry… — myślał. Wyraźnie wyższe czoło. Mniej włosów do czesania, ale z drugiej strony więcej twarzy do mycia…
Coś mignęło w lustrze.
Vimes odsunął się w bok i pochylił.
Lustro rozpadło się na kawałki.
Gdzieś za wybitym oknem rozległ się tupot biegnących stóp, potem trzask i krzyk.
Vimes wyprostował się. Wyłowił z miski największy odłamek lustra i oparł go o czarne drzewce wbitego w ścianę bełtu.
Skończył się golić.
Potem zadzwonił na kamerdynera. Willikins zmaterializował się prawie natychmiast.
— Proszę pana…
Vimes wypłukał brzytwę.
— Poślij chłopaka do szklarza, dobrze?
Wzrok kamerdynera przemknął do okna, a potem do strzaskanego lustra.
— Oczywiście, proszę pana. A rachunek znowu odesłać do Gildii Skrytobójców?
— Z pozdrowieniami ode mnie. A skoro już pójdzie, niech zajrzy na skwer Piątaka i Siódmaka, i kupi mi nowe lustro. Ten krasnolud wie, jakie lubię.
— Tak, proszę pana. Przyniosę miotłę i szufelkę, proszę pana, i sprzątnę tu natychmiast. Czy mam poinformować jaśnie panią o zajściu?
— Nie. Zawsze twierdzi, że to moja wina, bo ich zachęcam.
— Oczywiście, proszę pana — zgodził się Willikins.
I się zdematerializował.
Sam Vimes osuszył twarz ręcznikiem i zszedł na dół, do pokoju porannego. Z szafki wyjął nową kuszę, którą Sybil podarowała mu w prezencie ślubnym. Był przyzwyczajony do typowych strażniczych kusz, w krytycznych sytuacjach mających paskudny zwyczaj strzelania do tyłu, ale ta była z warsztatu Burleigh i Wręcemocny, robiona na miarę, z gładką orzechową kolbą. Podobno nie istniała lepsza broń.
Następnie wybrał cienkie cygaro i wyszedł do ogrodu.
Jakieś hałasy dochodziły z szopy dla smoków. Vimes wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Oparł o nie kuszę.
Skamlania i piski zabrzmiały głośniej. Niewielkie strużki ognia wznosiły się nad grubymi ścianami zagród lęgowych.
Vimes pochylił się nad najbliższą. Podniósł świeżo wyklutą dragonetkę i połaskotał ją w gardło. Kiedy w podnieceniu zionęła ogniem, zapalił cygaro i zaciągnął się z satysfakcją. Wydmuchnął pierścień dymu w stronę postaci wiszącej pod sklepieniem.
— Dzień dobry — powiedział.
Człowiek wyginał się gorączkowo. Dzięki zadziwiającej sprawności zdołał zahaczyć stopą o belkę, ale nie potrafił się podciągnąć. O spadaniu lepiej było nie myśleć — kilkanaście małych smoczków zebrało się pod nim, podskakiwało nerwowo i wypuszczało płomienie.
— Eee… Dzień dobry — odpowiedział wiszący człowiek.
— Znów mamy piękną pogodę — zauważył Vimes, podnosząc wiadro z węglem. — Choć podejrzewam, że po południu podniesie się mgła.
Rzucił smokom niewielki węgielek. Przepychały się, by go zdobyć.
Wybrał kolejny. Młody smok, który połknął węgielek, miał teraz wyraźnie dłuższy i gorętszy płomień.
— Przypuszczam — odezwał się młody człowiek — że nie zdołam pana przekonać, by pozwolił mi pan zejść?
Następny smok połknął trochę węgla i odbiło mu się kulą ognistą. Młody człowiek wygiął się rozpaczliwie, by jej uniknąć.
— Zgaduj — zaproponował Vimes.
— Po rozważeniu sytuacji mam wrażenie, że wybór dachu nie był mądrym posunięciem — stwierdził skrytobójca.
— Prawdopodobnie — zgodził się Vimes.
Читать дальше