Susan pobiegła na szczyt wieży.
Sideney założył zielony filtr na latarnię i wcisnął w zamek nieduży srebrny pręt ze szmaragdem na czubku. Jakaś część zamka się poruszyła. Wewnątrz drzwi coś zawarczało i kliknęło.
Odetchnął z ulgą. Podobno perspektywa stryczka doskonale wpływa na zdolność koncentracji, ale byłaby niczym środek uspokajający w porównaniu z byciem obserwowanym przez pana Herbatkę.
— Ja, no… To już trzeci zamek. Otwiera go zielone światło. Pamiętam legendarny zamek w Hali Murgli, który mógł się otworzyć tylko przy wietrze od Osi, chociaż to…
— Podziwiam pańską wiedzę — przerwał mu Herbatka. — Co z następnymi czterema?
Sideney zerknął lękliwie na nieruchomy masyw wielkiego Banjo i nerwowo oblizał wargi.
— No więc, naturalnie, jeśli się nie mylę i zamki można otworzyć tylko w pewnych szczególnych warunkach, może to potrwać lata… — powiedział. — Przypuśćmy na przykład, że musi to zrobić małe dziecko o jasnych włosach, trzymające mysz. We wtorek. W deszczu.
— Potrafi pan rozszyfrować naturę czaru, prawda?
— Tak, tak, oczywiście, tak… — Sideney zamachał rękami. — Tak udało mi się pokonać ten tutaj. Thaumaturgia rewersyjna, naturalnie. Ehm… z czasem.
— Mamy mnóstwo czasu — zapewnił Herbatka.
— Być może zajmie to trochę więcej czasu, niż pan ma na myśli — odparł drżącym głosem mag. — Procesy są bardzo, bardzo… trudne.
— Och, rozumiem. Jeśli to zbyt wiele dla pana, wystarczy powiedzieć.
— Nie! — jęknął Sideney, ale zdołał się jakoś opanować. — Nie. Nie. Nie. Potrafię… Jestem pewien, że wkrótce sobie z nimi poradzę.
— To świetnie. — Herbatka uśmiechnął się.
Student magii spojrzał w dół. Strużka mgły sączyła się ze szczeliny pod drzwiami.
— Wie pan, co jest tam w środku, panie Herbatka?
— Nie.
— Aha. No tak. — Sideney popatrzył smętnie na czwarty zamek. Zadziwiające, ile można sobie przypomnieć, kiedy obok stoi ktoś taki jak Herbatka. Obejrzał się niespokojnie. — Nie będzie więcej gwałtownych zgonów, prawda? Po prostu nie wytrzymuję widoku gwałtownych zgonów!
Herbatka pocieszająco objął go ramieniem.
— Proszę się nie martwić. Jestem po pańskiej stronie. Gwałtowna śmierć to ostatnia rzecz, jaka może się panu przydarzyć.
— Panie Herbatka?
Skrytobójca obejrzał się. Średni Dave wszedł na podest.
— W wieży jest ktoś jeszcze — oznajmił. — Dorwał Kocie Oko. Nie wiem jak. Kazałem Brzoskwini pilnować schodów i nie jestem pewien, gdzie się podział Siata.
Herbatka zerknął na Sideneya, który znów dłubał przy czwartym zamku w rozpaczliwiej próbie nieumierania.
— Dlaczego pan mi to mówi? Myślałem, że za to płacę wam spore pieniądze… wam, dużym i silnym mężczyznom… żebyście rozwiązywali tego rodzaju problemy.
Wargi Średniego Dave’a uformowały bezgłośnie kilka słów, ale kiedy się odezwał, zapytał tylko:
— No dobrze, ale z czym mamy tu walczyć? Co? Ze Starym Biedą, strachem czy czym?
Herbatka westchnął.
— Z grupą pracowników Wróżki Zębuszki, jak przypuszczam.
— Nie, jeśli są podobni do tych, którzy się pojawili. To zwykli cywile. A tam wyglądało, jakby ziemia się rozstąpiła i pochłonęła Kocie Oko. — Pomyślał chwilę. — Nie ziemia, raczej sufit — poprawił się.
Straszliwa wizja przemknęła właśnie przez jego rzadko używaną wyobraźnię.
Herbatka podszedł do klatki schodowej i spojrzał w dół. Stos zębów wyglądał jak białe koło.
— I dziewczyna zniknęła — dodał Średni Dave.
— Doprawdy? Zdawało mi się, że kazałem ją zabić.
Średni Dave zawahał się. Razem z Banjo byli wychowani przez mamę Lilywhite, która nauczyła ich, że kobiety należy traktować z szacunkiem, bo to istoty delikatne i kruche. Dostawali solidne baty, gdy tylko jej niewiarygodnie czuły radar wykrył jakiekolwiek obraźliwe tendencje. A był naprawdę niewiarygodnie czuły — mama słyszała, co człowiek robi kilka pokoi dalej; rzecz straszna dla dorastającego chłopca.
Takie sprawy zostawiają swój ślad. Mama Lilywhite na pewno go zostawiła. Co do pozostałych, nie mieli żadnych obiekcji w kwestii zabicia kogokolwiek, kto stanął między nimi a dużą sumą pieniędzy. Wszyscy jednak odczuwali niechęć do wykonywania rozkazów Herbatki, by zabić kogoś tylko z tego powodu, że nie jest już przydatny. Nie dlatego, że to nieprofesjonalne — jedynie skrytobójcy myślą w ten sposób. Po prostu tego się nie robi.
— Pomyśleliśmy… Nigdy nic nie wiadomo…
— Nie była niezbędna — stwierdził Herbatka. — Niewielu jest.
Sideney nerwowo przerzucał stronice swoich notatek.
— Poza tym tutaj jest jak w labiryncie… — dodał Średni Dave.
— Niestety, to prawda — zgodził się Herbatka. — Ale jestem pewien, że uda im się nas znaleźć. Prawdopodobnie zbytnim optymizmem byłaby nadzieja, że zamierzają przedsięwziąć coś bohaterskiego.
Violet i o, bóg biegli schodami w dół.
— Wiesz, jak stąd wrócić? — spytała Violet.
— A ty nie?
— Wydaje mi się, że jest takie… no, jakby miękkie miejsce. Jeśli na nie ruszysz, wiedząc, że tam jest, przechodzisz na drugą stronę.
— A wiesz, gdzie jest?
— Nie! Nigdy tu nie byłam! Kiedy przyjechaliśmy, miałam worek na głowie! Ja tylko odbierałam zęby spod poduszek! — Violet zaczęła szlochać. — Dostajesz listę, jakieś pięć minut przeszkolenia, a potem potrącają ci nawet dziesięć pensów tygodniowo za drabinę. Wiem, że się pomyliłam z tym małym Williamem Rubinem, ale powinni uprzedzić, przecież normalnie mam zabierać wszystkie zęby, jakie…
— Pomyliłaś się? Jak to? — spytał Bilious, starając się ją popędzić.
— Bo on spał z głową pod poduszką, a przecież i tak dają ci kleszcze, i nikt nie mówił, że nie wolno…
Ma miły głos, powtarzał sobie Bilious. Ale w jakiś zabawny sposób także drażniący. Sprawia wrażenie, że słucha się gadającego fletu.
— Chyba lepiej wyjdźmy z tej wieży — powiedział. — Bo jeszcze nas usłyszą — dodał znacząco.
— A jakim bogowaniem się zajmujesz? — spytała Violet.
— Eee… no wiesz… tym i tamtym… Ja… — Bilious starał się myśleć mimo dudnienia w głowie. I wtedy wpadł na jeden z takich pomysłów, które wydają się sensowne tylko po dużej ilości alkoholu. Ktoś inny wprawdzie wypijał drinki, ale jemu udało się wyrwać myśl. — Właściwie to jestem bogiem niezależnym — oświadczył tak rześkim głosem, na jaki tylko było go stać.
— Jak można być niezależnym bogiem?
— No wiesz, kiedy któryś z pozostałych bogów ma ochotę na wakacje czy coś w tym rodzaju, ja ich zastępuję. Tak. To właśnie robię.
Niezbyt rozsądnie w tych okolicznościach pozwolił, by zachwyciła go własna pomysłowość.
— Tak. Mam mnóstwo pracy. Ani dnia odpoczynku. Stale mnie zatrudniają. Nie masz pojęcia. Nie zastanowią się nawet, a już znikają na miesiąc jako biały byk, łabędź czy co tam jeszcze. I stale tylko: „Bilious, stary kumplu, zajmij się tu wszystkim, kiedy mnie nie będzie, co? Odpowiadaj na modły i tak dalej”. Nie mam nawet chwili dla siebie, ale czasy są ciężkie i nie można odrzucać zleceń.
Violet patrzyła na niego zafascynowana, szeroko otwierając oczy.
— Teraz też kogoś zastępujesz?
— No tak. Właściwie… boga kaca.
— Boga kaca? To okropne!
Bilious spojrzał na swoją poplamioną, pogniecioną togę.
— Chyba tak — mruknął.
— Nie idzie ci to najlepiej.
Читать дальше