Mimo to trochę zaskoczyło wszystkich odkrycie, że Bezdennie Głupi zajął się projektowaniem łazienek. Ale, jak zauważył Ridcully, zbudował przecież kilka wielkich organów muzycznych, a kiedy człowiek się dobrze zastanowi, to przecież właściwie tylko hydraulika i rury.
Pozostali magowie, którzy byli tu dłużej od nadrektora, przyjęli pogląd, że jeśli Bezdennie Głupi zbudował w pełni funkcjonalną łazienkę, tak naprawdę chciał stworzyć coś innego.
— Wiecie, zawsze mi się wydawało, że Johnson był celem wielu złośliwości — stwierdził w końcu Ridcully.
— No był, oczywiście — przyznał wykładowca run współczesnych z wyraźną desperacją. — To jakby powiedzieć, że dżem przyciąga osy.
— Nie wszystko, co zbudował, źle działa — upierał się nadrektor. — Spójrzcie na to coś, czego używają w kuchni do obierania ziemniaków.
— Chodzi panu o to urządzenie z umocowaną mosiężną tabliczką z napisem „Udoskonalony Aparat do Manicure”, nadrektorze?
— Słuchajcie, przecież to tylko woda — zirytował się Ridcully. — Nawet Johnson nie mógł nic popsuć przy wodzie. Modo, otwieraj śluzy!
Pozostali magowie cofnęli się nerwowo, gdy Modo przekręcił parę ozdobnych mosiężnych kół.
— Mam już dość szukania mydła w waszym towarzystwie! — krzyknął nadrektor. Woda huczała w ukrytych kanałach. — Higiena! Oto klucz!
— Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegaliśmy — rzucił dziekan i zamknął drzwi.
— Eee… Jeszcze nie zbadałem, gdzie prowadzą wszystkie rury, sir — spróbował wtrącić Modo.
— Dowiemy się, nie ma obawy. — Ridcully zdjął kapelusz, włożył czepek kąpielowy własnego projektu (z szacunku dla profesji, czepek był spiczasty) i chwycił żółtą gumową kaczkę. — Ludzie do pomp, panie Modo. Czy raczej krasnoludy, w pańskim przypadku.
— Tak jest, nadrektorze.
Modo pchnął dźwignię. Rury brzęknęły, a z kilku złączek strzeliła para.
Ridcully raz jeszcze przyjrzał się łazience. Bez wątpienia był to prawdziwy ukryty skarb. Niech mówią, co chcą, ale stary Johnson musiał czasem zrobić coś jak należy, choćby tylko przypadkiem. Całe pomieszczenie, łącznie z podłogą i sufitem, pokrywały białe, zielone i niebieskie kafelki. W samym środku, pod koroną rur, stał Tajfun — Patentowe Nadzwyczajne Domowe Ablutorium Johnsona z Automatyczną Podstawką na Mydło, sanitarny poemat w mahoniu, drzewie sandałowym i miedzi.
Kazał Modo wyczyścić do połysku każdą rurkę, każdy mosiężny kurek. Trwało to całe wieki.
Zamknął za sobą zaparowane drzwi.
Wynalazca tego ablucyjnego cudu postanowił zwykły prysznic uczynić przeżyciem całkowicie kontrolowanym. Na ściance dużego szklanego pudła umieścił wspaniały panel, cały pokryty mosiężnymi kranami w kształcie syrenek, muszli i — z niewiadomych powodów — owoców granatu. Były tu osobne ujęcia dla słonej wody, twardej wody i miękkiej wody oraz wielkie koła służące dokładnemu określeniu temperatury. Ridcully zbadał je ostrożnie.
Po chwili odstąpił, spojrzał czujnie na kafelki i zaśpiewał:
— Mi, mi, mi!
Głos odbił się od ścian.
— Idealne echo — stwierdził Ridcully, jeden z urodzonych łazienkowych barytonów.
Chwycił rurę komunikacyjną, niedawno zainstalowaną i pozwalającą kąpiącemu rozmawiać z maszynownią.
— Wszystkie zbiorniki w ruch, panie Modo!
— Aye, aye, sir!
Ridcully przekręcił kurek oznaczony „Mżawka” — i odskoczył w bok. Dobrze zdawał sobie sprawę, że pomysłowość Johnsona nie tylko sięgała granic zdrowego rozsądku, ale często przełamywała je, przelatywała przez pokój i wybijała dziurę w ścianie.
Poczuł na skórze delikatne strużki ciepłej wody, pieszczące niemal jak mgła.
— Coś takiego! — wykrzyknął i sprawdził następny kurek.
„Deszcz” okazał się bardziej ożywczy, przy „Ulewie” z trudem łapał oddech, a w „Potop” nerwowo wymacywał kurek, bo miał uczucie, że stracił czubek głowy. „Fala” chlusnęła ścianą ciepłej słonej wody z jednej strony kabiny do drugiej; po chwili woda wylała się przez kratkę umieszczoną pośrodku podłogi.
— Nic się panu nie stało, sir?! — zawołał Modo.
— To wspaniałe! A są tu jeszcze dziesiątki kurków, których nie wypróbowałem!
Modo skinął głową i przekręcił zawór. Głos Ridcully’ego, wzniesiony w czymś, co uważał za melodię, dudnił wśród gęstych kłębów pary.
— Ohoho, znałem kiedyś… eee… wiejskiego robotnika takiego czy innego, możliwe, że układał strzechy.
A znałem go dobrze, miał… nie, był farmerem, teraz sobie przypomniałem, i miał córkę o imieniu, którego w tej chwili nie pamiętam,
I… gdzie skończyłem? Aha. Refren:
Coś tam, coś tam, jarzyna o śmiesznym kształcie, chyba rzepa, coś tam, coś tam, coś tam i słodki śpiew słowiiii iiaaaurrggoooAARRGHH! Au, au, au…
Piosenka urwała się nagle. Modo słyszał tylko głośny szum wody.
— Panie nadrektorze!
Po chwili odpowiedział mu głos spod sufitu. Brzmiał dość wysoko i niepewnie.
— Tego… tak sobie myślę, czy byłbyś tak dobry i ze swojego stanowiska zakręcił tu wodę, mój drogi? Ehm… Tylko delikatnie, jeśli wolno…
Modo ostrożnie pokręcił kołem. Szum cichł stopniowo.
— Ach, znakomicie — odezwał się znowu głos, tym razem bliżej podłogi. — No, świetna robota. Myślę, że bez wahania możemy to określić jako sukces. Zastanawiam się, czy przez chwilę mógłbyś mi pomóc w chodzeniu. W niewyjaśniony sposób poczułem się nagle nieco chwiejnie…
Modo otworzył drzwi. Pomógł Ridcully’emu przejść i usiąść na kanapie. Nadrektor wydawał się blady.
— Tak, rzeczywiście — powiedział, patrząc nieco zaszklonym wzrokiem. — Niewiarygodnie udane. Ehm. Tylko jeden drobiazg, Modo.
— Tak, sir?
— Jest tam taki kurek, który na razie powinniśmy chyba zostawić w spokoju. Wyświadczyłbyś mi wielką przysługę, gdybyś zrobił małą tabliczkę, żeby ją tam powiesić.
— Tak, sir?
— O treści „W ogóle nie dotykać” czy coś w tym rodzaju.
— Oczywiście, sir.
— Powieś ją na tym, który jest oznaczony „Gejzer”.
— Tak, sir.
— Nie musisz wspominać o tym innym profesorom.
— Tak, sir.
— Na bogów! Nigdy w życiu nie czułem się taki czysty!
Z punktu obserwacyjnego wśród ozdobnych kafelków pod sufitem, uważnie się przyglądał Ridcully’emu gnom w meloniku.
Kiedy Modo wyszedł, nadrektor zaczął się powoli wycierać wielkim kosmatym ręcznikiem. Zdołał się już opanować, więc po chwili zabrzmiała następna piosenka.
— W drugi dzień od Strzeżenia Wiedźm… odesłałem swej ukochanej Niemiły krótki liścik i głuszca na gruszce…
Gnom zsunął się między kafelki podłogi i zaczął się skradać za otrząsającą się z ożywieniem sylwetkę.
Po kilku próbach Ridcully wybrał piosenkę, która ewoluuje gdzieś na każdej planecie, gdzie występują zimy. Często wciągnięta jest w służbę jakiejś miejscowej religii, zmienia się kilka słów, ale tak naprawdę chodzi o coś, co ma związek z bogami tylko w takim sensie, w jakim korzenie mają związek z liśćmi.
— … pędzą, pędzą konie już od wschodu słońca…
Ridcully odwrócił się błyskawicznie. Róg mokrego ręcznika trafił gnoma w ucho i przewrócił na plecy.
— Widziałem, jak się skradasz! — huknął nadrektor. — Co to za zabawy? Jakiś złodziejaszek, co?
Gnom przejechał kawałek po mokrej od mydlin powierzchni.
Читать дальше