ISTNIEJĄ… BARDZIEJ SUBTELNE METODY.
— Ekhem, ekhem… Ależ tam było sadzy — odezwał się głośno Albert. — Strasznie mnie drapie w gardle.
— I ty przejąłeś obowiązki? — Susan nie zwracała uwagi na sługę. — To chore!
Śmierć zdołał wyglądać na urażonego.
— Może pójdę i czegoś poszukam. — Albert wyminął ją i otworzył drzwi.
Pchnęła je szybko.
— A co ty tu robisz, Albercie? — spytała, chwytając się brzytwy. — Myślałam, że umrzesz, jeśli powrócisz do tego świata.
ALE MY NIE JESTEŚMY W TYM ŚWIECIE, wyjaśnił Śmierć. ZNAJDUJEMY SIĘ W SPECYFICZNEJ RZECZYWISTOŚCI PRZYSTAJĄCEJ, STWORZONEJ DLA WIEDŹMIKOŁAJA. NORMALNE PRAWA MUSIAŁY ULEC ZAWIESZENIU. JAK INACZEJ KTOŚ MÓGŁBY W CIĄGU JEDNEJ NOCY OBJECHAĆ CAŁY ŚWIAT?
— Zgadza się — potwierdził Albert. — „Jeden z Małych Pomocników Wiedźmikołaja” to właśnie ja. Oficjalnie. Dostałem zielony spiczasty kapelusz i w ogóle.
Spostrzegł szklaneczkę sherry i rzepy zostawione przez dzieci na stoliku. Skierował się ku nim.
Susan była zaszokowana. Klika dni temu zabrała dzieci do Groty Wiedźmikołaja w jednym z wielkich sklepów przy Pale. Oczywiście, Wiedźmikołaj nie był prawdziwy, ale okazał się całkiem niezłym aktorem w czerwonym kostiumie. Byli też ludzie przebrani za skrzaty, a na ulicy przed sklepem pikieta Kampanii Równego Wzrostu [13] KRW zawsze była gotowa do walki o prawa wysokich inaczej i nie przeszkadzał jej fakt, że większość skrzatów i gnomów wcale nie miała ochoty przebierać się w małe spiczaste kapelusiki z dzwoneczkami. Mieli o wiele ciekawsze zajęcia. Cała ta iskierkowa, dzwoneczkowa zabawa dobra była dla staruszków, którzy zostali w domu, w lesie. Kiedy mały człowieczek trafiał do Ankh-Morpork, wolał raczej się upić, skopać komuś kostki i poszukać malutkich kobiet. W tej chwili KRW tyle czasu poświęcała na tłumaczenie pokrzywdzonym, czemu nie mają należnych im praw, że już nie miała kiedy o nie walczyć.
.
Żaden ze skrzatów nie przypominał Alberta. Gdyby tak było, ludzie wchodziliby do Groty tylko z bronią.
— Byłaś grzeczna? — zapytał Albert i splunął do kominka.
Śmierć pochylił się. Spojrzała w błękitne lśnienie jego oczu.
RADZISZ SOBIE? — zapytał.
— Tak.
JESTEŚ SAMODZIELNA? SAMA KIERUJESZ SWOIM ŻYCIEM?
— Tak!
TO DOBRZE. NO CÓŻ, ALBERCIE, NA NAS JUŻ PORA. ZAŁADUJEMY SKARPETY I RUSZAMY DALEJ.
W jego dłoni pojawiły się dwa listy.
KTOŚ TU DAŁ DZIECKU NA IMIĘ TWYLA?
— Obawiam się, że tak, ale czemu…
A DRUGIE TO GAWAIN?
— Tak, ale powiedz, jak…
DLACZEGO GAWAIN?
— No… Myślę, że to dobre i mocne imię dla wojownika…
SAMOSPEŁNIAJĄCA SIĘ PRZEPOWIEDNIA, PODEJRZEWAM. WIDZĘ, ŻE DZIEWCZYNKA PISZE ZIELONĄ KREDKĄ NA RÓŻOWYM PAPIERZE Z MYSZKĄ W ROGU. MYSZKA NOSI SUKNIĘ.
— Powinnam chyba zaznaczyć, że zrobiła to, aby Wiedźmikołaj uznał ją za słodkie dziecko — oświadczyła Susan. — Temu celowi służą również świadomie popełniane błędy w pisowni. Ale dlaczego ty…
PISZE TU, ŻE MA PIĘĆ LAT.
— Wiek się zgadza, ale jeśli chodzi o cynizm, to raczej trzydzieści pięć. Dlaczego ty roznosisz…
WIERZY W WIEDŹMIKOŁAJA?
— Uwierzy we wszystko, jeśli ma za to dostać lalkę. Ale nie odejdziesz stąd bez wyjaśnienia…
Śmierć odwiesił skarpety nad kominek.
MUSIMY JUŻ ZNIKAĆ. SZCZĘŚLIWEGO STRZEŻENIA WIEDŹM. EEE… A TAK: HO. HO. HO.
— Niezła sherry — pochwalił Albert, ocierając usta.
Złość wyprzedziła u Susan ciekawość. Musiała pędzić bardzo szybko.
— Naprawdę wypijasz te drinki, które małe dzieci zostawiają dla Wiedźmikołaja?
— Jasne. A czemu nie? On ich przecież nie wypije. Nie tam, gdzie odszedł.
— A ile już wypiłeś, jeśli wolno spytać?
— Nie wiem, nie liczyłem — odparł z zadowoloną miną Alfred.
JEDEN MILION OSIEMSET TYSIĘCY SIEDEMSET SZEŚĆ, powiedział Śmierć. I ZJADŁ SZEŚĆDZIESIĄT OSIEM TYSIĘCY TRZYSTA DZIEWIĘTNAŚCIE PASZTECIKÓW ORAZ JEDNĄ RZEPĘ.
— Wyglądała pasztecikowato — wyjaśnił Albert. — Jak zresztą wszystko, po pewnym czasie.
— To czemu nie pękłeś?
— Nie wiem. Nigdy nie miałem kłopotów z trawieniem.
DLA WIEDŹMIKOŁAJA WSZYSTKIE PASZTECIKI SĄ JAK JEDEN PASZTECIK. Z WYJĄTKIEM TEGO, KTÓRY BYŁ RZEPĄ. CHODŹ, ALBERCIE, WDARLIŚMY SIĘ DO CZASU SUSAN.
— Dlaczego to robisz?! — wrzasnęła Susan.
PRZYKRO MI, NIE MOGĘ CI POWIEDZIEĆ. ZAPOMNIJ, ŻE MNIE WIDZIAŁAŚ. TO NIE JEST TWOJA SPRAWA.
— Nie moja sprawa? Jak to…
A TERAZ… MUSIMY JUŻ IŚĆ.
— Dobrej nocy — powiedział Albert.
Zegar uderzył dwa razy, na połowę godziny. Wciąż było wpół do siódmej.
A oni zniknęli.
Sanie pędziły po niebie.
— Będzie próbowała się dowiedzieć, o co w tym chodzi. Sam wiesz, panie — powiedział Albert.
OCH, JEJ.
— Zwłaszcza że kazałeś jej tego nie robić.
TAK MYŚLISZ?
— Tak — zapewnił Albert.
COŚ TAKIEGO… MUSZĘ SIĘ JESZCZE DUŻO NAUCZYĆ O LUDZIACH, PRAWDA?
— No… nie wiem — mruknął Albert.
OCZYWIŚCIE NIEWŁAŚCIWYM BYŁOBY MIESZANIE W TO WSZYSTKO LUDZKICH ISTOT. DLATEGO WŁAŚNIE, JAK SOBIE PRZYPOMINASZ, WYRAŹNIE ZAKAZAŁEM JEJ INTERESOWAĆ SIĘ TĄ SPRAWĄ.
— Tak. Rzeczywiście.
POZA TYM TO WBREW REGUŁOM.
— Ale mówiłeś, panie, że te szare paskudy już i tak złamały reguły.
OWSZEM, ALE NIE MOGĘ POMACHAĆ MAGICZNĄ RÓŻDŻKĄ I WSZYSTKIEGO NAPRAWIĆ. SĄ ODPOWIEDNIE PROCEDURY. Śmierć patrzył przez chwilę przed siebie, po czym wzruszył ramionami. A MY MAMY JESZCZE TYLE DO ZROBIENIA. OBIETNICE DO DOTRZYMANIA.
— Cóż, noc jeszcze młoda — zauważył Albert, rozsiadając się między workami.
NOC JEST STARA. NOC ZAWSZE JEST STARA.
Świnie galopowały. A po chwili…
— Nie, nie jest.
SŁUCHAM?
— Noc nie jest przecież starsza niż dzień, panie. To logiczne. Bo musiał być dzień, nim jeszcze ktokolwiek wiedział, czym jest noc.
TO PRAWDA, ALE TAK JEST BARDZIEJ DRAMATYCZNIE.
— A… chyba że tak.
Susan stała przy kominku.
Nie o to chodzi, że nie lubiła Śmierci. Śmierć jako osoba, a nie jako ostateczna kurtyna sceny życia, był kimś, kogo nie potrafiła nie lubić. W pewien specyficzny sposób.
Ale i tak…
Sam pomysł, że Mroczny Kosiarz napełnia strzeżeniowiedźmowe skarpety całego świata, jakoś nie mógł ułożyć się w jej głowie, choćby obracała go na wszystkie strony. To tak jakby próbowała sobie wyobrazić Starego Biedę jako Wróżkę Zębuszkę. A tak, Stary Bieda… to by dopiero było nieprzyjemne spotkanie.
Ale uczciwie, jaki chory osobnik chciałby zakradać się nocą do dziecięcych sypialni?
No, Wiedźmikołaj, oczywiście, ale…
Coś brzęknęło cichutko u podstawy strzeżeniowiedźmowego drzewka.
Kruk odskoczył pospiesznie od szczątków jednej z błyszczących kul.
— Przepraszam — wymamrotał. — To taka gatunkowa reakcja. No wiesz… okrągłe, lśniące… Czasami po prostu musisz dziobnąć…
— Te czekoladowe pieniądze należą do dzieci!
PIP? — zdziwił się Śmierć Szczurów, odsuwając się od błyszczących monet.
— Dlaczego on to robi?
PIP.
— Ty też nie wiesz?
PIP.
— Są jakieś kłopoty? Może to on coś zrobił prawdziwemu Wiedźmikołajowi?
PIP.
— Dlaczego nie chce mi powiedzieć?
PIP.
— Dziękuję. Bardzo mi pomogłeś.
Coś zaszeleściło za jej plecami. Obejrzała się; kruk starannie odrywał z opakowania prezentu kawałek czerwonego papieru.
Читать дальше