— Są wrzące?
— Nie, nie. Nie. Bardzo zimne są takie chmury. Czsami opadają bazzo nisko i dotykają ziemi.
Magowie spojrzeli po sobie.
— Wiecie, robimy tu wściekle dobre piwo, nie ma co — uznał Bill.
— Te chmury wydają mi się piekielnie niebezpieczne — oświadczył dziekan. — Nie chcemy przecież, żeby przewracały drzewa i budynki, prawda?
— No ale. Ale. One ssą miękkie, rozumiecie. Jak dym.
— Mówiłeś, że nie są gorące!
Rincewind dostrzegł nagle idealne wytłumaczenie.
— Chuchnąłeś kiedy na zimne lustro?
— Nie jest to moje regularne zajęcie, ale chyba wiem, o co ci chodzi.
— Więc zasadniczo to ssą właśnie chmury! Mogę dostać jeszcze piwo? Zadziwiająsse, chyba w ogóle na mnie nie wpłyffa, choćbym nie wiem ile wypił… Pomaga jasno myśleć.
Nadrektor Rincewind zabębnił palcami po stole.
— Ty i ten jakiś deszcz… Musicie mieć jakiś związek, tak? Kończy nam się woda, a ty się zjawiasz…
Rincewind czknął.
— Też muszę coś sałatwiś — rzekł. — Spiszaste kapelusze całe pływające w powietrzu…
— Gdzie je ostatnio widziałeś?
— W tym browarze bez piwa. Mówią, że nawiedzony. Ha, ha! Nawiedzony przez spiszaste kapelusze…
Bill przyjrzał mu się.
— Tak — rzekł. Patrzył na wychudzoną postać dalekiego kuzyna, w tej chwili jednak będącego całkiem blisko. — Pójdziemy tam — zdecydował. Raz jeszcze zerknął na gościa i chyba zastanawiał się nad czymś przez chwilę. — I zabierzemy trochę piwa — dodał.
Myślak Stibbons próbował myśleć, ale myśli zdawały się płynąć bardzo powoli. Wszystko było ciemne i nie mógł się poruszyć, ale ogólnie nie było mu źle. Czuł się jak podczas tych bezcennych chwil w łóżku, kiedy człowiek budzi się akurat na tyle, by wiedzieć, że ciągle jeszcze smacznie śpi. Zadziwiające, jak płynie czas.
Rząd ludzi z wiadrami ciągnął się teraz od portu aż po płonący browar. Mimo cierpko-odświeżającego dębowego posmaku tutejszego chardonnay, Iksjanie nie należeli do takich, którzy pozwolą spalić się browarowi. Nieważne, że nie ma w nim piwa. Chodzi o zasadę.
Magowie maszerowali przez tłum wśród chóru niechętnych pomruków i czasami drwiny rzucanej przez kogoś bezpiecznie ukrytego z tyłu. Kłęby dymu i pary unosiły się z głównych wrót, szeroko otwartych taranem. Nadrektor Rincewind wkroczył do wnętrza, ciągnąc za sobą radośnie uśmiechniętego krewniaka.
Dymiący znak piwa Gur, zredukowany do metalowego szkieletu, wciąż leżał na podłodze.
— Cały czas machał do niego i mówił coś o spiczastych kapeluszach — odezwała się Neilette.
— Sprawdź, jak z magią, dziekanie — polecił nadrektor Rincewind.
Dziekan machnął dłonią. W górę wzleciały iskry.
— Nic tu nie ma — powiedział. — Mówiłem, że trzeba…
Spiczaste kształty zawisły w powietrzu na chwilę, po czym zniknęły.
— To nie magia — uznał jeden z magów. — To zjawy.
— Wszyscy wiedzą, że to miejsce jest nawiedzone. Złe duchy, mówią.
— Trzeba było trzymać się piwa — mruknął nadrektor Rincewind.
Neilette wskazała klapę w podłodze.
— Właz do piwnic. Ale nigdzie nie prowadzi — powiedziała. — Jest tam wyjście na zewnątrz, parę magazynów i to właściwie wszystko.
Magowie zajrzeli.
W dole panowała absolutna ciemność. Coś bardzo małego odbiegło — sądząc po odgłosie — na więcej niż tylko czterech nogach. Unosił się zapach bardzo starego, bardzo zwietrzałego piwa.
— Nie ma zmartwienia! — zawołał Rincewind, wymachując puszką. — Ja zejdę pierwszy, dobrze?
Niezła zabawa…
Pod nim były umocowane do ściany zardzewiałe metalowe stopnie. Zgrzytały pod jego ciężarem, a kiedy był o kilka stóp od podłogi piwnicy, ustąpiły, zrzucając go na kamienie. Magowie słyszeli, jak się śmieje.
Potem krzyknął:
— Któryś z was zna takiego, co się nazywa Dibbler?
— Co? Stary Uczciwy Interes? — upewnił się Bill.
— Zgazza się. Będzie pewno na zewnątrz. Handluje w tym tłumie.
— Bardzo prawdopodobne.
— Czy ktoś mógłby się przejść i przynieść mi od niego pływający pasztecik z dodatkowym sosem pomidorowym? Naprawdę coś bym zjadł.
Dziekan spojrzał na nadrektora Rincewinda.
— Ile on wypił piwa?
— Trzy, może cztery puszki. Pewnie ma alergię, biedak.
— Tak sobie myślę, że zjadłbym nawet dwa! — zawołał Rincewind.
— Nie ma zmartwienia. Ktoś ma pochodnię? Ciemno tu!
— Chcesz paszteciki dla smakoszy czy zwykłe? — upewnił się dziekan.
— Och, zwykłe całkiem mi wystarczą. Bez przesady.
— Biedaczysko — westchnął Bill i pogrzebał w garści monet.
W piwnicach rzeczywiście było ciemno, ale przez klapę wpadało dość światła, by Rincewind zauważył w mroku potężne rury. Najwyraźniej już po zamknięciu browaru, ale zanim jeszcze ktoś pomyślał o zabezpieczeniu wszystkich wejść, piwnice były wykorzystywane przez młodych ludzi, jak zwykle takie miejsca, przydatne kiedy mieszka się z rodzicami, dom jest za mały, a nikt jakoś nie wziął się do wynajdywania samochodu.
Krótko mówiąc, na ścianach były napisy. Rincewind zdołał odczytać starannie wykaligrafowaną inskrypcję, informującą potomność, na przykład, że „B. Smoth jest pozza”. Co prawda nie miał pojęcia, co oznacza słowo „pozza”, był jednak całkiem pewien, że B. Smoth nie chciałby być tak nazywany. Zadziwiające, jak slang potrafi emanować swoim znaczeniem nawet w innym języku.
Coś za nim huknęło głośno — to Bagaż wylądował na kamiennej podłodze.
— Mój stary koleś Kuferka — stwierdził Rincewind. — Nie ma zmartwienia.
Na dół zjechała drabina i po chwili ostrożnie zeszli po niej magowie. Czubek laski nadrektora Rincewinda jarzył się światłem.
— Odkryłeś coś?
— Niby tak. Że nie podałbym ręki nikomu, kto się nazywa B. Smoth.
— Och, dziekan nie jest takim złym facetem, kiedy się go lepiej pozna… Co się dzieje?
Rincewind wskazał drugi koniec pomieszczenia. Tam, na drzwiach, ktoś wyrysował grupę spiczastych kapeluszy w czerwieni. Lśniły lekko w świetle laski.
— Niech mnie… Krew! — szepnął Rincewind.
Jego kuzyn przesunął po nich palcem.
— To ochra — stwierdził. — Glina.
Drzwi prowadziły do kolejnej piwnicy. Stało tam kilka pustych beczek, kilka połamanych skrzynek i nic więcej prócz stęchłej ciemności.
Wzbudzony ich przejściem kurz uniósł się nad podłogą w serii maleńkich odwróconych wirów. Znowu spiczaste kapelusze…
— Hm… Lite ściany dookoła — zauważył Bill. — Może wybierz jakiś kierunek, koleś.
Rincewind łyknął piwa, zamknął oczy i wyciągnął przed siebie rękę.
— Tam.
Bagaż ruszył naprzód i uderzył o ścianę cegieł. Posypały się, odsłaniając mroczną przestrzeń.
Rincewind wsunął głowę do otworu. Budowniczowie browaru starali się tylko oddzielić ścianą i wyrównać część jaskini. Powietrze za otworem sugerowało, że jest całkiem spora.
Neilette i magowie przecisnęli się za nim.
— Jestem pewien, że nic tu nie było, kiedy budowano ten browar! — oświadczyła Neilette.
— Duża jest — zauważył dziekan. — Jak powstała?
— Woda — odparł Rincewind.
— Co? Woda robi takie wielkie dziury w skale?
— Tak. Nie pytajcie, w jaki sposób… Co to było?
— Co?
— Słyszeliście coś?
— Powiedziałeś: „Co to było”.
Rincewind westchnął. Chłodne powietrze go trzeźwiło.
Читать дальше