— Widzisz? — Ridcully zwrócił się do Stibbonsa. — Używasz języka, który potrafi zrozumieć kwestor. A on przez całe rano działa na pigułkach z suszonej żaby.
Bibliotekarz wkroczył do sali, uginając się pod ciężarem wielkiego atlasu.
— Uuuk.
— Możesz nam przynajmniej pokazać, gdzie twoim zdaniem trafił nasz człowiek? — zapytał Ridcully.
Myślak wyjął z kapelusza linijkę i dwa cyrkle.
— Jeśli założymy, że Rincewind znajdował się pośrodku Kontynentu Przeciwwagi — zaczął — po czym wykreślimy linię…
— Uuk!
— Zapewniam, że chciałem użyć ołówka…
— Iik!
— Musimy tylko wyobrazić sobie trzeci punkt równo odległy od pozostałych dwóch… eee… Wydaje się, że to gdzieś na Oceanie Krawędziowym, a może już poza samą Krawędzią.
— Jakoś nie widzę tego czegoś w morzu — zauważył Ridcully, zerkając na niedawno laminowane zwłoki.
— W takim razie musimy uwzględnić przeciwny zwrot…
Magowie wyciągnęli szyje.
Rzeczywiście, coś tam było.
— Nawet nie jest porządnie narysowane — narzekał dziekan.
— Dlatego że nikt nie jest pewien, czy rzeczywiście istnieje — wyjaśnił pierwszy prymus.
Pośrodku morza unosił się niewielki kontynent, wręcz mały według standardów Dysku.
— XXXX — przeczytał Myślak.
— Napisali tak na mapie, bo nikt nie wie, jak się naprawdę nazywa — dodał Ridcully.
— A my go tam posłaliśmy? — przestraszył się Myślak. — W miejsce, co do którego nie mamy nawet pewności, czy istnieje?
— Och, teraz już mamy — uspokoił go Ridcully. — Musi istnieć. Nie ma wyjścia. I to pewnie bardzo bogata kraina, skoro szczury wyrastają do takich rozmiarów.
— Pójdę sprawdzić, czy można go sprowadzić…
— Ależ nie. Nie, uprzejmie dziękuję. Następnym razem słoń może nam przelecieć nad głowami, a takie słonie bardzo chlapią. Nie. Dajmy mu chwilę odpocząć. A my spróbujemy wymyślić coś innego. — Ridcully zatarł ręce. — Myślę, że pora na obiad.
— Hm… — zastanowił się pierwszy prymus. — Myśli pan, nadrektorze, że rozsądnie postąpiliśmy, zapalając sznurek, kiedy odsyłaliśmy tego psa z powrotem?
— Absolutnie — stwierdził Ridcully, gdy cała grupa oddalała się już do jadalni. — Nikt nam nie zarzuci, że nie oddaliśmy go dokładnie w takim stanie, w jakim do nas trafił…
* * *
HEX marzył delikatnie w swoim pomieszczeniu.
Magowie mieli rację. HEX nie potrafił myśleć.
Nie powstały jeszcze słowa określające to, co potrafił. Nawet HEX nie wiedział, do czego jest zdolny.
Ale zamierzał to sprawdzić.
Gęsie pióro zgrzytało na świeżym arkuszu papieru, znacząc tor ruchu atramentem. Bez żadnych właściwie powodów wyrysowało kalendarz bieżącego roku, a nad nim nieco kanciasty, złożony z liter obrazek psa stojącego na tylnych łapach.
* * *
Grunt był czerwony, tak jak w Hunghung. Ale tam była to odmiana iłu, tak żyzna, że zostawiając stołek na trawniku, człowiek wieczorem mógł liczyć na cztery drzewka. Tutaj leżał piasek, który wyglądał, jakby nabrał czerwonej barwy wskutek przypiekania letnim słońcem, przy czym lato trwało przez całe milenia.
Z rzadka rosły kępki pożółkłej trawy albo grupki niskich szarozielonych drzew. Upału za to było pod dostatkiem.
Szczególnie wyraźnie fakt ten dawał się zaobserwować w niewielkiej sadzawce pod eukaliptusami. Parowała.
Z oparów wynurzyła się jakaś postać, odruchowo wybierając z brody przypalone fragmenty. Był to Rincewind.
Zaczekał, aż jego osobisty świat przestanie wirować, i skupił wzrok na obserwującej go czwórce ludzi.
Byli czarni, z twarzami pomalowanymi w linie i zawijasy. Mieli jakieś dwie stopy kwadratowe ubrania łącznie.
Istniały trzy powody, dla których Rincewind nie był rasistą. Trafiał w zbyt wiele miejsc zbyt nagle, by wykształcić u siebie taką skłonność. Poza tym, kiedy się zastanowił, większość naprawdę strasznych rzeczy, jakie mu się przydarzyły, była wynikiem działań osobników raczej bladych i w obfitej odzieży.
To dwa z trzech powodów.
Trzeci był taki, że ludzie ci, podnoszący się właśnie z kucek, trzymali włócznie wymierzone w Rincewinda. Jest coś w widoku skierowanych we własne gardło czterech włóczni, co wzbudza głęboki szacunek i sprawia, że słowa „proszę pana” same cisną się na usta.
Jeden z ludzi wzruszył ramionami i opuścił włócznię.
— Cześć, koleś — powiedział.
To oznaczało tylko trzy włócznie — znaczna poprawa.
— Ehm… to nie jest Niewidoczny Uniwersytet, prawda, proszę pana?
Trzy pozostałe włócznie przestały go wskazywać. Ludzie uśmiechnęli się. Mieli bardzo białe zęby.
— Klatch? Howondaland? — pytał z nadzieją Rincewind. — Wygląda jak Howondaland.
— Nie znamy tych kolesiów, koleś — odparł jeden z ludzi.
Pozostała trójka stanęła dookoła Rincewinda.
— Jak go nazwiemy?
— To Koleś Kangur. Prosta sprawa. W jednej chwili był kangurem, a w następnej kolesiem. Starzy kolesie mówią, że takie rzeczy zdarzają się bez przerwy. We śnie.
— Myślałem, że będzie lepiej wyglądał.
— No.
— Jest tylko jeden sposób, żeby sprawdzić.
Mężczyzna, który był najwyraźniej przywódcą całej grupki, podszedł do Rincewinda z uśmiechem zarezerwowanym zwykle dla imbecyli i ludzi trzymających broń. Wręczył mu kij.
Kij był płaski i wygięty pośrodku. Ktoś poświęcił wiele czasu, żeby kolorowymi plamkami wyrysować na powierzchni dość skomplikowane wzory. Nie wiedzieć czemu Rincewind wcale się nie zdziwił, gdy odkrył wśród nich motyla.
Łowcy przyglądali mu się wyczekująco.
— No… tak — powiedział. — Doskonały. Świetne wykonanie, naprawdę. Interesujący efekt puentylistyczny. Szkoda, że nie znaleźliście prostego kawałka drewna.
Jeden z ludzi odłożył włócznię, przykucnął i podniósł długą drewnianą rurę pokrytą takimi samymi wzorami. Dmuchnął w nią. Efekt nie był niemiły. Brzmiało to tak, jak brzmiałyby pszczoły, gdyby wymyśliły pełną aranżację orkiestrową.
— Aha — zgodził się Rincewind. — Tak.
Najwyraźniej przechodził jakąś próbę. Dali mu ten wykrzywiony kij. Miał coś z nim zrobić. Coś w oczywisty sposób ważnego. Potem…
O nie. Powie coś albo zrobi, prawda, a oni powiedzą: tak, tak, tak, jesteś Wielkim Kolesiem, albo coś w tym stylu, pociągną go za sobą i to będzie początek kolejnej przygody, czyli okresu grozy i rozmaitych nieprzyjemności. Życie pełne jest takich sztuczek.
Ale tym razem Rincewind nie miał zamiaru wpaść w pułapkę.
— Chcę wracać do domu — oznajmił. — Chcę do biblioteki, gdzie było miło i spokojnie. Nie wiem, gdzie jestem. I nie obchodzi mnie, co ze mną zrobicie, jasne? Nie zamierzam przeżywać żadnej nowej przygody ani ratować świata. Nie oszukacie mnie tym dziwacznym kawałkiem drewna.
Chwycił kij i z całej siły, jaką zdołał zebrać, cisnął go jak najdalej od siebie.
Patrzyli nieruchomo, jak krzyżuje ręce na piersi.
— Wycofuję się z gry — powiedział. — Tutaj przerywam.
Wciąż patrzyli. Teraz uśmiechali się też do czegoś za jego plecami.
Poczuł, że zaczyna go to irytować.
— Rozumiecie? Czy wy w ogóle słuchacie? — zapytał. — Po raz ostatni wszechświat próbuje nabrać Rincewi…
Ludzie rzadko kiedy są w tym konsekwentni, podobnie jak w przypadku cudów. Kiedy dzięki niezwykłemu zbiegowi okoliczności ktoś uniknie pewnej śmierci, mówią, że to prawdziwy cud. Lecz kiedy ktoś ginie wskutek dziwnego ciągu wydarzeń — olej rozlany akurat w tym miejscu, bariera zabezpieczająca pęknięta właśnie tu — to także musiał być cud. Fakt, że zdarzenie nie było miłe, nie oznacza jeszcze, że nie było cudowne.
Читать дальше