— Uważa, że przyparł cię do muru — wyjaśnił Saveloy. — Skąd wie, że nie pozwolę magowi zginąć?
— Obawiam się, że to psychologia.
— Przecież to nie ma sensu! — krzyknął Cohen. — Jeśli go zabijesz, sam zginiesz parę sekund później! Osobiście o to zadbam!
— Otóż wcale nie — odparł pan Hong. — Kiedy wasz Wielki Mag zginie, kiedy ludzie zobaczą, jak łatwo go zabić… jak długo pozostaniesz cesarzem? Zwyciężyłeś dzięki sztuczkom!
— Jakie są twoje warunki? — zapytał Saveloy.
— Nie mam żadnych. Niczego nie możecie mi ofiarować, czego sam nie potrafiłbym sobie wziąć.
Pan Hong wyrwał jednemu z żołnierzy kapelusz Rincewinda i wcisnął go jeńcowi na głowę.
— To twoje — syknął. — „Maggus”, co? Nie umiesz nawet dobrze pisać! I co, maggu? Nie chcesz jeszcze czegoś powiedzieć?
— Och, nie!
Pan Hong uśmiechnął się pogardliwie.
— Tak już lepiej — pochwalił.
— Och, nieee!
— Doskonale.
— Aarrgh!
Pan Hong zamrugał. Trzymany mocno jeniec przez moment zdawał się wydłużać, aż osiągnął wysokość dwa razy większą od normalnej, a potem stopy strzeliły mu aż pod brodę.
I zniknął z krótkim trzaskiem.
Na placu zapadła cisza, jeśli nie liczyć odgłosu kilku tysięcy ludzi ogarniętych zdumieniem.
Pan Hong niepewnie pomacał ręką powietrze.
— Pan Hong? — usłyszał.
Odwrócił się. Za nim stał niski człowieczek, brudny i ubłocony. Na nosie miał okulary z pękniętym szkłem.
Pan Hong spojrzał na niego tylko przelotnie. Znowu próbował chwycić powietrze, jakby nie chciał uwierzyć własnym oczom.
— Proszę o wybaczenie, panie Hong — odezwał się przybysz. — Ale czy przypadkiem zapamiętał pan Bes Pelargic? Jakieś sześć lat temu? Zdaje się, że toczył pan spór z panem Tangiem. Nastąpiła potyczka. Kilka zniszczonych ulic. Nic wielkiego.
Pan Hong zamrugał.
— Jak śmiesz się do mnie zwracać? — wykrztusił zdumiony.
— To nie ma właściwie znaczenia — ciągnął Dwukwiat. — Po prostu chciałbym, żeby pan sobie przypomniał. Ja… bardzo mnie to rozgniewało. Ehm… chcę z panem walczyć.
— Ty chcesz walczyć ze mną? Czy ty wiesz, z kim rozmawiasz? Masz w ogóle jakieś pojęcie?
— Ehm. Tak. O tak — zapewnił Dwukwiat.
Pan Hong zdołał się wreszcie skoncentrować. Nie miał za sobą najlepszego dnia.
— Ty bezrozumny, głupi człowieczku! Nie masz nawet miecza!
— Hej! Czterooki!
Odwrócili się obaj. Cohen rzucił swój miecz. Dwukwiat chwycił go niezgrabnie i niemal upadł pod ciężarem.
— Dlaczego to zrobiłeś? — zdziwił się Saveloy.
— Chłop chce zostać bohaterem. Mnie to pasuje.
— Przecież zginie!
— Możliwe. Całkiem możliwe. Na pewno może to zrobić — zgodził się Cohen. — Ale to już nie ode mnie zależy.
— Ojcze! — Kwiat Lotosu chwyciła Dwukwiata za ramię. — On cię zabije! Chodźmy stąd!
— Nie.
Motyl złapała ojca za drugą rękę.
— Nie przyczynisz się tym do niczego dobrego — oświadczyła. — Chodźmy. Znajdzie się dogodniejszy moment…
— On zabił waszą matkę — przypomniał zimno Dwukwiat.
— Nie on, jego żołnierze.
— Tym gorzej. On nawet nie wiedział. Proszę, cofnijcie się obie.
— Posłuchaj, ojcze…
— Jeśli mnie nie posłuchacie, naprawdę się rozgniewam.
Pan Hong wydobył swój długi miecz. Klinga lśniła.
— Czy wiesz cokolwiek o walce, urzędniku?
— Nie, właściwie nie — odparł Dwukwiat. — Ale najważniejsze jest, że ktoś powinien stanąć przeciwko tobie. Nieistotne, co się z nim potem stanie.
Ordyńcy obserwowali spór z wyraźnym zainteresowaniem. Byli twardzi, ale mieli słabość do bezsensownej brawury.
— Tak… — Pan Hong spojrzał wokół na milczący tłum. — Niech wszyscy widzą, co się stanie.
Wzniósł miecz.
Zagrzmiało.
Szczekający Pies opadł na bruk tuż przed nim.
Był bardzo gorący. Lont płonął.
Coś zasyczało.
A potem biel przesłoniła świat.
Po dłuższej chwili Dwukwiat podniósł się z bruku. Był chyba pierwszym stojącym na placu; ci, którzy nie rzucili się na ziemię, uciekli.
Z pana Honga pozostał tylko jeden but, który dymił. Ale dymiące ślady ciągnęły się z tyłu aż na schody.
Chwiejąc się lekko, Dwukwiat podążył za tymi śladami.
Wózek inwalidzki leżał przewrócony. Jedno koło wirowało powoli. Dwukwiat zajrzał za wózek.
— Nic się panu nie stało, panie Hamish?
— Co?
— To dobrze.
Reszta ordy zebrała się w krąg na szczycie schodów. Wokół kłębił się dym — kula w przelocie podpaliła część pałacu.
— Słyszysz mnie, Ucz? — powtarzał Cohen.
— Pewno, że cię nie słyszy! Jak może cię słyszeć, kiedy tak wygląda? — powiedział Truckle.
— Może jeszcze żyje — upierał się Cohen.
— On jest martwy, Cohen. Całkiem, ale to całkiem martwy. Żywi ludzie mają więcej ciała.
— Ale wy żyjecie? — upewnił się Dwukwiat. — Widziałem, że szczeknął prosto na was.
— Odskoczyliśmy z drogi — wyjaśnił Mały Willie. — Jesteśmy dobrzy w odskakiwaniu z drogi.
— Biednemu Uczowi brakowało naszego doświadczenia w nieumieraniu — dodał Caleb.
Cohen wyprostował się.
— Gdzie jest Hong? — zapytał. — Osobiście go…
— On też nie żyje, panie Cohen — poinformował Dwukwiat.
Cohen skinął głową, jakby było to czymś całkiem normalnym.
— Byliśmy to winni staremu Uczowi — stwierdził.
— Niezły był chłop — przyznał Truckle. — Chociaż miał dziwne pomysły z tym przeklinaniem.
— Miał mózg. Przejmował się czasem. Może i nie żył jak barbarzyńca, ale niech mnie demony porwą, jeśli nie będzie miał barbarzyńskiego pogrzebu. Zgoda?
— W płonącej łodzi? — zaproponował Mały Willie.
— Coś takiego… — zdziwił się Saveloy.
— W wielkiej jamie, na szczycie stosu ciał swoich wrogów — uznał Caleb.
— Na niebiosa, cała czwarta B?!
— Pod kurhanem — oświadczył Vincent.
— Naprawdę nie róbcie sobie kłopotu — zaprotestował Saveloy.
— W płonącej łodzi, na stosie ciał swoich wrogów i pod kurhanem — zdecydował Cohen. — Nic nie jest za dobre dla starego Uczą.
— Ależ zapewniam, że czuję się doskonale — przekonywał Saveloy. — Ja… tego… oj…
RONALD SAVELOY?
Saveloy obejrzał się.
— Aha — powiedział. — No tak. Rozumiem.
ZECHCE PAN IŚĆ ZA MNĄ.
Pałac i orda znieruchomiały, a potem rozwiały się niczym sen.
— Zabawne — stwierdził Saveloy, podążając za Śmiercią. — Nie spodziewałem się, że tak to będzie wyglądało.
NIEWIELU SPODZIEWA SIĘ, ŻE BĘDZIE TO WYGLĄDAŁO JAKKOLWIEK.
Gruby czarny piasek zachrzęścił pod tym, co — jak Saveloy podejrzewał — należało wciąż nazywać stopami.
— Gdzie jesteśmy?
NA PUSTYNI.
Była jaskrawo oświetlona, chociaż niebo nad nią pozostawało czarne. Saveloy spojrzał w stronę horyzontu.
— Jaka jest duża?
DLA NIEKTÓRYCH BARDZO DUŻA. DLA PANA HONGA, NA PRZYKŁAD, ZAWIERA WIELE ZNIECIERPLIWIONYCH DUCHÓW.
— Nie sądziłem, że pan Hong wierzy w duchy.
TERAZ ZAPEWNE UWIERZY WIELE DUCHÓW WIERZYŁO W PANA HONGA.
— No tak… A co się teraz stanie?
— Dalej, dalej, nie mam całego dnia! Z życiem, chłopie!
Saveloy odwrócił się i spojrzał na kobietę na koniu. Był to wielki koń, ale i kobieta była wielka. Miała warkocze, hełm z rogami i napierśnik, nad którym co najmniej tydzień musiał pracować doświadczony kowal. Obrzuciła Saveloya wzrokiem niepozbawionym życzliwości, ale też bardzo niecierpliwym.
Читать дальше