— Przecież mówicie…
Marchewa przyklęknął i obejrzał rozbitą butelkę.
— Och, wie pan, jak to jest, sir. Człowiek zagląda tutaj na nocnej zmianie, żeby zjeść kminkową bułkę, no i zaczyna gawędzić. Pan też na pewno nauczył się kilku słów, sir.
— No… może vindaloo, ale…
— To ładunek zapalający, sir.
— Wiem, kapitanie.
— Niedobrze. Kto mógłby zrobić coś takiego?
— W tej chwili? — mruknął Vimes. — Myślę, że połowa miasta.
Spojrzał bezradnie na Goriffa. Mgliście rozpoznawał jego twarz. Mgliście rozpoznawał twarz jego żony. Byli tylko… twarzami. Znajdowały się zwykle na drugim końcu jakichś rąk, które trzymały porcję curry albo kebab. Czasami za ladą stał chłopak. Bar otwierali bardzo wcześnie rano i bardzo późno wieczorem, kiedy na ulicach panowali piekarze, złodzieje i strażnicy.
Pamiętał, że lokal nazywa się Posiłki Pospolite. Nobby Nobbs mówił, że Goriff szukał słowa oznaczającego zwyczajne, codzienne, proste… Pytał wszystkich, aż trafił na takie, którego brzmienie mu się spodobało.
— Ehm… powiedz mu… powiedzcie mu, kapitanie, że zostaniecie tutaj, a ja wrócę na komendę i przyślę wam kogoś na zmianę — powiedział.
— Dziękuję — odezwał się Goriff.
— Och, rozumie pan… — Vimes poczuł się jak idiota. — Oczywiście, że tak, przecież mieszka pan tutaj… Ile to już? Pięć lat? Sześć?
— Dziesięć, proszę pana.
— Naprawdę? Tak długo? Coś podobnego… — mamrotał zakłopotany Vimes. — No ale lepiej już pójdę. Spokojnej nocy.
Wymaszerował na deszcz.
Musiałem tu zaglądać od lat, myślał, człapiąc po mokrym bruku. I wiem, jak powiedzieć „vindaloo”. I jeszcze… „korma”. Marchewa jest tu od pięciu minut, a już gada ich językiem, jakby się tam urodził.
Niech mnie… Potrafię się dogadać w krasnoludzim, umiem powiedzieć „Odłóż ten kamień, jesteś aresztowany” po trollicku, ale…
Tupiąc, wszedł na komendę straży; woda ściekała z niego na podłogę. Fred Colon drzemał spokojnie za biurkiem. Z szacunku dla wielu lat znajomości, Vimes postarał się wyjątkowo hałaśliwie zdejmować pelerynę.
Kiedy oficjalnie się odwrócił, sierżant siedział wyprostowany.
— Nie wiedziałem, że dzisiaj jest pan na służbie, panie Vimes…
— Nieoficjalnie, Fred. — Od pewnych ludzi przyjmował to „panie Vimes”. W pewien trudny do wytłumaczenia sposób zasłużyli sobie na to. — Poślij kogoś do Posiłków Pospolitych w Zaułku Skandalu, dobrze? Drobne problemy.
Dotarł do schodów.
— Zostaje pan, sir? — spytał Colon.
— Tak — odparł ponuro Vimes. — Muszę nadgonić z papierami.
Na Leshp padał deszcz tak gęsty, że wyspa mogła sobie oszczędzić kłopotów i darować wynurzanie się z dna morza.
Większość badaczy spała teraz w swoich łodziach. Owszem, na wyspie były budynki, ale…
…ale nie całkiem takie, jak należy.
Twardziel Jackson wyjrzał spod płachty, którą rozciągnął nad pokładem. Z przesiąkniętego wodą gruntu wstawała mgła rozjaśniana częstymi błyskawicami.
Miasto w blasku sztormu sprawiało złowrogie wrażenie. Były tam obiekty, które wydawały się znajome: kolumny, stopnie, bramy i tak dalej. Ale były też inne… Zadrżał. Wyglądało to, jakby mieszkańcy próbowali kiedyś nadać bardziej ludzki wygląd strukturom już wtedy pradawnym…
To z powodu jego syna wszyscy nocowali na łodziach.
Rybacy z Ankh-Morpork zeszli rankiem na brzeg, by szukać stosów kosztowności — przecież każdy wie, że zalegają morskie dno. Trafili na mozaikową podłogę, do czysta wymytą deszczem. Błyszczące białe i niebieskie kafelki przedstawiały deseń morskich fal i muszli, a w samym środku mątwę.
— Wygląda na strasznie wielką, tato — powiedział Les.
Wszyscy zaczęli się rozglądać wśród pokrytych wodorostami budynków; równocześnie nawiedziła ich Myśl, która pozostała niewypowiedziana, ale była stworzona z mnóstwa przelotnych myśli — takich jak czasem zmarszczki na powierzchni jeziorka albo cichy plusk wody w piwnicy, skłaniające umysł do przywoływania wizji szczypiec przeczesujących głębiny i tych dziwnych rzeczy, które woda wyrzuca niekiedy na brzeg albo które wplątują się w sieci. Czasami człowiek wciąga przez burtę coś takiego, co może zniechęcić do ryb na całe życie.
I nagle nikt nie chciał już przeszukiwać wyspy — bo mógłby coś znaleźć.
Twardziel Jackson schował głowę pod płachtę.
— Czemu nie wracamy do domu, tato? — zapytał jego syn. — Mówiłeś, że tutaj ciarki cię przechodzą.
— Racja, ale to ankhmorporskie ciarki. Jasne? I żaden cudzoziemiec nie dostanie ich w łapy.
— Tato…
— Słucham.
— Kto to był pan Hong?
— Skąd mam wiedzieć?
— No bo kiedy wszyscy wracali do łodzi, ktoś z tamtych powiedział: „Wszyscy wiemy, co się zdarzyło panu Hongowi, kiedy otworzył Potrójnie Szczęśliwy Traf — Bar Rybny, Dania na Wynos, w miejscu starej świątyni boga ryb przy ulicy Dagona w noc pełni księżyca, prawda?”. No więc ja nie wiem.
— Hm… — Twardziel Jackson się zawahał, ale Les był już dużym chłopcem. — On… zamknął i wyjechał, dość pospiesznie, mój mały. Tak prędko, że zostawił po sobie to i owo.
— Co na przykład?
— Jeśli już musisz wiedzieć… pół ucha i jedną nerkę.
— Nieźle!
Łódź zakołysała się gwałtownie; trzasnęło pękające drewno. Jackson szarpnął płachtę i natychmiast zmoczył go wodny pył. Gdzieś niedaleko w wilgotnej ciemności zabrzmiał krzyk:
— Dlaczego światła nie palisz, ty drugi kuzynie szakala?
Jackson chwycił latarnię i uniósł ją wysoko.
— Co robisz na wodach terytorialnych Ankh-Morpork, ty wielbłądożerny demonie?
— Te wody należą do nas!
— My tu byliśmy pierwsi!
— Tak? To my tu byliśmy pierwsi z pierwszych!
— Uszkodziłeś mi łódź! To czyste piractwo, ot co!
Wokół rozbrzmiewały kolejne krzyki. Dwie flotylle zderzyły się ze sobą w ciemności. Bukszpryty wyrywały takielunek. Huczały kadłuby. Kontrolowana panika, jaką zwykle stanowi żeglowanie, stała się paniką gorączkową, złożoną z ciemności, deszczu i zbyt dużej ilości rozlinowanego olinowania.
W takich chwilach prastare morskie tradycje, które jednoczą ludzi morza, powinny teraz zadziałać i skłonić wszystkich do połączenia swych sił wobec wspólnego przeciwnika — drapieżnego, nieustępliwego oceanu.
Jednakże w tej właśnie chwili pan Arif uderzył pana Jacksona wiosłem w głowę.
— Hnnh? Uch?
Vimes otworzył jedyne oko, które jakoś reagowało. Zobaczył straszliwy widok.
…pszeczytałem mu jego prawa na co, on powiedział wsadź to, sobie glino. Sierż. Detrytus wtedy, upomniał go, a on wtedy rzekł, auć…
Jest może wiele zajęć, z którymi nie radzę sobie zbyt dobrze, pomyślał Vimes, ale przynajmniej nie traktuję interpunkcji w zdaniu jak gry w pchełki…
Przetoczył głowę, odwracając wzrok od łamanej pisowni Marchewy. Zaszeleściła góra papierów.
Biurko Vimesa stawało się znane. Kiedyś leżały na nim stosy papierów, ale papiery ześlizgiwały się — jak to ze stosów — tworząc równą, ubitą warstwę, podobną do torfu. Podobno gdzieś pod nią tkwiły talerze i niedokończone posiłki. Nikt nie chciał sprawdzać. Niektórzy zapewniali, że słyszeli jakieś poruszenia.
Zabrzmiało delikatne chrząknięcie. Vimes znowu przekręcił głowę i spojrzał w górę, na szeroką różową twarz Willikinsa, kamerdynera lady Sybil. Jego kamerdynera również, ale nie cierpiał myśleć o nim w taki sposób.
Читать дальше